Na uczelni było jakoś ospale, nikomu nic się nie chciało, więc słanialiśmy się z zajęć na zajęcia.
Wiadomo, takie dni też się czasem zdarzają. Witold dziś wyjątkowo był znudzony. W końcu nie wytrzymał i odzywa się do mnie w te słowa:
– Ej, weźmy coś zróbmy.
– Ale co? – pytam zaskoczona.
– No nie wiem, przenieśmy się gdzieś, czy co? Nie mogę jakoś dzisiaj wysiedzieć na tej uczelni.
– Ja też nie mogę, no ale bez przesady. – Choć – mówi kolega i ciągnie mnie za sobą. Nie bardzo mi się to podoba, bo już od dobrych dziesięciu minut czekaliśmy na wykładowcę, więc mógł się lada chwila zjawić pod salą, ale zrezygnowana i z lekka zaciekawiona ustępuję. Witold prowadzi mnie na drugie piętro.
Stajemy na rozstaju korytarzy. Kolega rozgląda się niecierpliwie, jakby na kogoś czekał.
– I co? – pytam zawiedziona i zniecierpliwiona.
– Poczekaj chwilę, zaraz powinno się udać. – Witek skupia się trochę tak jak w miejscu gdzie król piechotą chodzi i nagle krzyczy podniecony:
– To już, to już! – Po tych słowach czuję przyjemny powiew chłodnego wiatru i… i nie stoję już na uczelnianym korytarzu, ale na jakimś wielkim placu, gdzie ogromna orkiestra symfoniczna szykuje się do występu. Witold toruje nam drogę wśród tłumu. Kiedy już znajdujemy się w pierwszym rzędzie, w pobliżu widowiska, orkiestra zaczyna grać.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby czekali aż spokojnie się ustawimy. Dyrygentem był mężczyzna w purpurowym płaszczu wyszywanym drogocennymi klejnotami (chyba to król tej krainy).
Towarzyszyły mu dwa pekińczyki – jeden biało-berzowy, drugi biało-czarny. Przez chwilę słucham jak urzeczona pięknej muzyki, ale zaraz otrząsam się z rozmarzenia i mówię do Witolda:
– Hej, przyjacielu! Chyba powinniśmy już wracać. Nie uważasz? Wykład napewno się zaczął. Już lista obecności pewno w ruch puszczona. Trzeba się zbierać, najwyżej wrócimy tu kiedyś jeszcze.
– Ależ co ty opowiadasz Karolino! Nie czytałaś nigdy bajek?! Zawsze gdy człowiek znajduje się w takim magicznym miejscu i potem z niego wraca to okazuje się, że według naszego, ludzkiego czasu spędził tam tylko chwilę, parę minut zaledwie, albo nawet mniej. Musimy tu przeżyć jakąś przygodę zanim wrócimy.
– Aaa, i tak nam nikt nie uwierzy. Zresztą skąd wiesz, że w tym przypadku też czas się dla nas zatrzyma? Takie rzeczy przytrafiały się dzieciom a my jesteśmy przecież dorośli.
– Ojej, jak ty marudzisz. To ja cię chciałem zabrać na świetny koncert tanim kosztem a ty tego nie doceniasz. Sam król dla ciebie dyryguje a ty masz to gdzieś.
– Nie mam gdzieś tylko po prostu nie brałam dziś pod uwagę żadnych wagarów.
– A ja brałem. Następnym razem wezmę kogoś innego. Choć marudo, wracamy. – I znów przepychaliśmy się przez ciżbę, ale orkiestra nadal grała, a gdy byliśmy już całkiem daleko, usłyszeliśmy gromkie brawa. Trochę zrobiło mi się żal, że wracamy, ale już nic nie komentowałam, bo chyba by mnie Witek rozniósł.
Przeniosło nas już pod salę i tak jak przypuszczał Witold, reszta grupy nadal spokojnie czekała na wykładowcę.
– Ach… Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu – pomyślałam i zjawił się wykładowca z kluczem od sali.
Następne zajęcia mieliśmy kilka sal dalej.
Postanowiłam, że wykorzystam 15 minut przerwy i spróbuję znów się przenieść na to widowisko z orkiestrą. W tym celu udałam się na drugie piętro.
Moją torbę z laptopem zostawiłam Witoldowi mówiąc, że tylko pójdę coś załatwić i zaraz wracam. Kolega przystał na to bez problemu, ale gdy byłam w połowie drogi do celu, dogonił mnie i stwierdził, że idzie ze mną.
– A moja torba? – zapytałam.
– Nic się jej przecież nie stanie. Tam zostali nasi pod salą. Nawet jeżeli się spóźnimy na zajęcia to ktoś twą torbę weźmie.
– Może i tak – pomyślałam, ale już odechciało mi się próbować eksperymentów z przenoszeniem.
Zresztą nie wiem, czy byłabym w stanie sama coś zdziałać. Witek napewno miał jakiś tajny sposób, którego ja naturalnie nie znałam.
Mogłoby mi przecież coś się nie udać i przeniosłabym się do jakiejś biednej, patologicznej krainy pełnej głodu i mordu. Po tych przemyśleniach powiedziałam Witoldowi, że w sumie to chciałam tylko do toalety i po załatwieniu potrzeby wróciliśmy pod salę.
Nikogo już tam nie było, wszyscy weszli do środka.
Zapukawszy cicho weszliśmy i my.
Mała salka ćwiczeniowa, z jakiegoś powodu była pełna ludzi. A cóż to się stało? Może z jakichś przyczyn cały nasz rok tutaj sprowadzili.
Zrobiono mi miejsce między Dimą a Weroniką. W pobliżu była też Anastazja.
– Nie pilnowałaś swojej torby! – powiedziała z wyrzutem.
– Bo poprosiłam Witolda, aby on jej popilnował, ale wyszło jak wyszło. W każdym razie dzięki za zajęcie się nią.
Wyjęłam z torby telefon i chciałam go odblokować, by włączyć tryb samolotowy, ale po przyłożeniu palca usłyszałam taki oto komunikat: „Zostawiłaś torbę ze sprzętem w samopas, podaj pin”.
Jaki kurwa pin? – myślę poirytowana. Ten co zawsze, czy jakiś inny, specjalny, a jeżeli tak to jaki? Zaczęłam wpisywać ten pin, którego używam zawsze, ale w połowie zrezygnowałam, wcisnęłam anuluj i ze złością wrzuciłam komórkę do torby. Może nie zadzwoni, a jak zadzwoni to trudno, każdemu może się zdarzyć. Zaczęłam myśleć o przygodzie z orkiestrą. No przecież nikomu jej kurwa nie opowiem, bo i któż by w to uwierzył?
Uwagi: Scena z telefonem najprawdopodobniej wzięła się z moich niedawnych problemów z iPhonem.
2 replies on “Jak w bajce czy jak na wagarach”
doobre to
Jejku faaaaajne mnie się nigdy nie śnią sny o przeniesieniu do innej krainy. echhhhhh