Doszły mnie słuchy, że ktoś dał na naszą szkolną loterię dwie płyty Meghan, których nie można kupić w Polsce, więc mimo to że w tamtym roku obiecałam sobie, że nie będę już więcej ciągnąć losów podeszłam do stoiska i pociągnęłam jeden los. Zamiast płyty wylosowałam staroświecki zegar z kukułką a zaraz po mnie Kinga wylosowała płyty Meghan i pobiegła z nimi gdzieś.
Nawet nie próbowałam się z nią zamieniać, bo kto by wziął taki stary zegar z kukułką. Ze spuszczoną głową udałam się do swego pokoju, cisnęłam zegar w kąt łóżka i poszłam na chwilę do chłopaków, by dowiedzieć się co oni wylosowali. W 104 był tylko Edward i Łukasz, ale oni w tym roku nie brali udziału w loterii.
– Przynajmniej oni mądrzy – pomyślałam i opuściłam ich sypialnię. W pokoju wychowawców zrobiło się jakoś tłoczno. W końcu jednak udało mi się wyciągnąć stamtąd panią Bogusławę i zapytać co się stało.
– Goście przyjechali – powiedziała wychowawczyni przestraszonym głosem. – Przywieźli jakąś nową, innowacyjną grę planszową. Jutro będzie pierwsza próba tej gry na holu pod sklepikiem.
Przyjęłam tę informację do wiadomości i udałam się do swego pokoju i zrezygnowana usiadłam na swym łóżku.
Zastałam na nim czekającego na mnie Radosława, dwie płyty i śmiesznego, piszczącego stworka.
Chciałam pokazać Radkowi kukułkę, ale nie mogłam jej znaleźć. W pokoju była też Ewelina, więc zapytałam ją o płyty i o zabawkę.
Okazało się, że płyty były Meghan. Domyśliłam się, że Alicja mieszkająca z Kingą dowiedziawszy się, że ta je ma i nie wie co z nimi zrobić namówiła ją na oddanie je mnie, może nawet coś jej w zamian dała, ale tego dowiem się jak się spotkamy, wtedy jej podziękuję.
Jeśli chodzi o stworka, to był to alf o imieniu Freddie i należał do pionków planszy owej innowacyjnej gry.
Szkoda, bo to fajna zabaweczka.
Moje kuzynki kiedyś coś takiego miały i strasznie lubiłam się tym bawić. Postawiłabym go sobie na półce wśród pierdółek. Niestety ze zgrozą zauważyłam, że Freddie ma naderwane nóżki.
Tamten alfik też takie miał, bo mu je Krystek naderwał, a temu zapewne krzywdę zrobił Radosław.
Następnego dnia po długiej przerwie wszyscy zebraliśmy się na holu. Ewelina kazała mi zabrać stworka ze sobą, więc niechętnie to zrobiłam. Gdy wszyscy byli już gotowi, pani dyrektor przedstawiła gości z zagranicy i wkrótce gra się zaczęła.
Polegała ona na tym, że należało do niedużej dziury wrzucać specjalne kartoniki, albo moją biedną zabawkę i dostawało się za to punkty.
Każdy stał przed swoją dziurą i wrzucał kartonik, który zaraz potem wyskakiwał na wierzch i trzeba było przekazać go sąsiadowi przez co kartoniki i zabawka krążyły między uczestnikami gry. Z początku gra była bardzo nudna, ale nic poza tym. Z czasem jednak młodzież zaczęła sobie wyrywać kartoniki, bo już wiedziała mniej więcej, który ile daje punktów, albo próbowali zamieniać się miejscami. W końcu moja cierpliwość się skończyła i kiedy znów dostałam do ręki alfa wysmyknęłam się z wielkiego koła tuląc zabawkę i zaczęłam uciekać w stronę klasy, w której akurat mieliśmy mieć lekcję. Wtedy prowadzący grę, który mówił po polsku zarządził koniec gry, ale ku rozczarowaniu wszystkich nie ogłosił wyniku, ale stwierdził, że był to tylko test, a prawdziwa rozgrywka odbędzie się jutro.
Potem było najgorsze, bo przyniesiono ławeczki z sali gimnastycznej i kazano ochotnikom na nich usiąść. Ja nie byłam ochotnikiem, ale ktoś mnie na nią wepchnął, zapewne dlatego, że zabrałam im zabawkę. Zaczęto huśtać ławkami. W końcu udało mi się w biegu zejść z ławki i schować się gdzieś w kącie.
Wreszcie orgia huśtania się skończyła i prowadzący zaprosił nas na jutro na tę samą godzinę.
– Mogę przyjść, jak tak wam zależy, ale już nie dam wam Freddiego – mruknęłam pod nosem i udałam się na lekcje. Emilia twierdziła, że wszystkie te niefortunne wydarzenia jakie zaszły od wczoraj były spowodowane wylosowaniem przeze mnie zegara z kukułką.
Zgodziłam się z koleżanką zwłaszcza, że zegar ten zniknął w tajemniczych okolicznościach.
Potem Emilka poprosiła mnie, bym pokazała jej Freddiego, ale ja odmówiłam stanowczo. Postanowiłam sobie, że jedyną osobą, której go pokażę będzie Alicja i nikt inny. Nie mam zamiaru narażać go na żadne nieprzyjemności. Emilcię mój postępek zezłościł i puściła mi piosenkę pt. ”Googoosha", której bardzo się bałam, a potem długo jeszcze ją nuciła.
Chyba nie będę czekać do wieczora. Muszę spotkać się z przyjaciółką, pokazać jej Freddiego, podziękować za płyty i naradzić się z nią, czy idziemy jutro na to gówno, czy też nie.
Category: Sny
Basen który był…
Kiedy byłam nastolatką jedną z moich idolek była kontrowersyjna piosenkarka Lady Gaga i często mi się ona śniła, więc założyłam osobny folder dla historyjek o niej. Oto jedna z nich:
Basen który był
Miała się odbyć lekcja wfu na basenie, ale nie byłam pewna, czy nie jestem niedysponowana, więc nie musiałabym oddawać się tej niemiłej czynności jaką jest pływanie.
Niestety po krótkim rozpatrzeniu sprawy okazało się, że muszę pływać.
Kiedy weszłam do basenu bardzo się zdziwiłam, gdyż zmienił się on nie do poznania. Na brzegu basenu było bardzo dużo drobnych kamyczków, zupełnie jak nad morzem lub jeziorem.
Woda była przyjemnie chłodna, a dno w głębszej części basenu było piaszczyste zupełnie jak w naturalnym zbiorniku wodnym. Bardzo mi się ten nowy basen spodobał, bo był taki wakacyjny i naturalny.
Zaczęłam z chęcią pływać po basenie ciesząc się zmianami jakie w nim zaszły. Pływając tak sobie radośnie natrafiłam niespodzianie na wanienkę z kimś w środku, która dryfowała sobie po całym basenie.
Zaciekawiona zbliżyłam się do wanienki, bo wydawało mi się, że dochodzi z niej jakaś muzyka. Nie omyliłam się.
Osoba siedząca w wannie miała na uszach słuchawki i słuchała jakieś brzydkiej i niepokojącej muzyki poważnej.
Ktoś mi powiedział, że ta osoba właśnie śni swój ulubiony sen i nie można jej przeszkadzać. Po chwili usłyszałam głos z megafonu:
– Karolina Malicka jest proszona o wyjście z wody!
Dlaczego? – zaczęłam się zastanawiać ze smutkiem opuszczając basen.
Przecież nic złego nie zrobiłam. Po chwili pan Janusz, mój wfista powiedział mi, że dlatego zostałam wyrzucona z basenu, bo zajrzałam do wanienki, w której śnił jeden z uczestników kąpieli, a było to zakazane.
– Dlaczego mi o tym nikt nie powiedział? – zapytałam z wyrzutem. Pan Janusz nie zdążył mi jednak odpowiedzieć, bo podeszła do nas Lady Gaga i zaczęła ze mną rozmowę.
– Podoba ci się mój nowy wynalazek? – zapytała Gaga.
– Masz na myśli ten basen? – zapytałam.
– Podoba ci się on?
– Pewnie, jest świetny.
– To jest basen, który spodoba się absolutnie każdemu, bo jest wielofunkcyjny. Jest tu wydzielony obszar jeziorno-morski, basen zwykły, a dla osób bardzo bojących się wody dryfująca wanienka z ciepłą wodą, a do tego muzyka, która pozwala przypomnieć sobie swój ulubiony sen. Jedynym obostrzeniem i zasadą królującą w tym basenie jest to, że nie można do tej wanienki zaglądać.
– A ja właśnie to zrobiłam – przyznałam się piosenkarce i dlatego musiałam wyjść z wody. Gaga wprowadziła mnie na brzeg i znów zaczęłam się zanurzać.
Wtedy usłyszałam ponownie głos z megafonu:
– Karolina Malicka jest proszona o wyjście z wody. O nie – pomyślałam i wyszłam z basenu, by udać się do szatni.
Ciekawe na jak długo dostałam tę karę. Oby nie na zawsze.
Nielegalna działalność językowa
Był jakiś zwykły, ponury dzień wakacji i rozmawiałam przez telefon z moją imienniczką. Ona przynudzała jak zwykle swym powolnym kocim głosikiem, a ja z kolei bombardowałam ją słowem. W czasie tej rozmowy Karolina zeszła na tematy szkolne.
– Na dodatkowych zajęciach z angielskiego pani puściła pewną piosenkę. Czy zechciałabyś może pomóc mi ją odnaleźć?
– No, mogę spróbować. A jakie szczegóły pamiętasz?
– Mam zapisane jej słowa.
– Wszystkie? No to w takim razie nie będzie żadnego problemu z jej odnalezieniem.
– Ale ja wklejałam te słowa w google i nic mi to nie dało – ostudziła mój zapał koleżanka.
– Dobrze, w takim razie ja spróbuję – zdecydowałam, znając bowiem wątpliwe umiejętności komputerowe małej Karolinki.
Kiedy koleżanka się rozłączyła, włączyłam stary komputer, by przy okazji mieć songra pod ręką i zaczęłam się zastanawiać o jakie zajęcia dodatkowe z angielskiego jej chodziło.
Gdyby jakieś były, to pani Ania napewno by nam o nich przekazała, bo cała nasza grupa była chętna, zwłaszcza, gdy odebrano nam angielski w ostatnim semestrze naszej nauki.
Rzeczywiście bardzo ciężko było znaleźć utwór dla małej Karolinki, ale kiedy już do niego dotarłam okazało się, że był on w różnych wersjach językowych i służył między innymi do sterowania pamięcią.
Miał bardzo skomplikowaną budowę rytmiczną, która różniła się nieco, w zależności od poszczególnej wersji językowej. Ściągnęłam kilka wersji utworu z najbardziej znanych krajów oraz hiszpańską wersję w pliku midi, dla siebie, do zabawy i zadzwoniłam do Karolci, by jej wszystko szczegółowo przekazać. Karolinka wysłuchała mnie z uwagą.
Jedynym zmartwieniem było to, jak mam jej te utwory przekazać. W końcu zdecydowałyśmy się na link do dropboxa, wysłany na maila brata Karolinki. Na koniec zapytałam koleżankę o ten angielski.
– Z Kim miałaś dodatkowe zajęcia językowe?
– Z panią Agnieszką Jankowską.
– Z panią Agą? I ona nam nic o tych zajęciach nie powiedziała? – dodałam już wyłącznie dla siebie tę uwagę. – A czy był jakiś podział na grupy?
– Nie wiem. Raczej tak. Ja byłam w tej słabszej. – Po skończonej rozmowie z Karolinką siedziałam na swej kanapie i głęboko rozmyślałam.
Skoro te zajęcia prowadziła pani Agnieszka Jankowska, to chyba nie były aż tak nielegalne, jak opisują w internecie. Może tylko raz użyła piosenki, bo nie miała już siły do słabszej grupy swych uczniów? Rozważałam skontaktowanie się z nauczycielką i wypytanie jej, ale narazie dałam temu spokój, za to zadzwoniłam do Ali.
– Cześć Alicjo. Jak się miewasz?
– W miarę dobrze. Opiekuję się zwierzętami i Lilą, słucham nowych płyt, ale trochę boli mnie głowa.
– Rozumiem. W takim razie nie zabiorę ci wiele czasu.
– A co się stało? – pyta koleżanka bez większego entuzjazmu.
– Chciałam się ciebie zapytać czy wiesz coś może o pewnych dodatkowych zajęciach z angielskiego prowadzonych przez panią Jankowską.
– Tak. Byłam nawet na nich ze dwa razy, ale mi się nie spodobały, bo tam trzeba było słuchać jakiejś dziwnej muzyki i tańczyć do niej, ucząc się słów tych osobliwych piosenek o dziwnym rytmie.
– Dlaczego nic mi o tych zajęciach nie wspominałaś?
– Ponieważ obawiałam się, że możesz się w to wciągnąć, a to nie jest zabawka dla ciebie.
– Ale wiesz dobrze, jak u mnie jest z tym angielskim! – wrzasnęłam na koleżankę.
– Karola, na języku się świat nie kończy. Nauczysz się go napewno, tylko zajmie ci to więcej czasu.
– Wku***łaś mnie teraz – mówię do Ady i po krótkiej chwili ciszy rozłączam się.
Następny telefon, który wykonuję jest do pani Jankowskiej.
Nauczycielka odbiera swym niskim, pogodnym głosem i pyta o co chodzi. Mówię jej prosto z mostu, że dowiedziałam się od dwóch osób o nielegalnych zajęciach z angielskiego prowadzonych przez nią i zwracam się z zapytaniem, kto jeszcze takie zajęcia prowadzi, albo z kim powinnam się skontaktować w tej sprawie.
Nauczycielka podała mi numer i rozłączyła się, nawet nie powiedziawszy do widzenia. Zadzwoniłam pod podany numer i umówiłam się na spotkanie w najbliższy piątek w Krakowie, o godzinie szesnastej. Na miejscu byłam zdecydowanie zbyt wcześnie, więc poszłam do pizzerii Garden, by się posilić.
Czekając na pizzę zastanawiałam się jak przebiegnie owo spotkanie oraz ile będę musiała zapłacić za osobliwy kurs językowy. Przyjęła mnie pani o burkliwym głosie.
– Imię i nazwisko? – Malicka Karolina.
– Wiek? – 22… – Po rutynowych pytaniach, przyszedł czas na ciekawsze.
Czy chodziła pani do szkoły muzycznej? Jeśli tak, to do jakiej i na jak długo? Czy ma pani dobre poczucie rytmu? Czy uczyła się pani jakiegoś języka? Jeśli tak, to jakiego i przez jak długi czas? Jaki język pani wybiera do naszego kursu?
A można wybrać dwa?
Nie, ponieważ sposób w jaki uczymy języków nie uwzględnia uczenia się więcej niż jednego, gdyż taki kurs nie miałby racji bytu.
– Rozumiem. W takim razie poproszę hiszpański.
Zdecydowałam tak, ponieważ angielski i tak będę mieć na studiach, a duo lingo, z tego co wiem ma tylko poziom A2 i jeszcze aplikacja im ostatnio szwankuje.
– Dobrze. W takim razie zacznie pani już od poniedziałku. Proszę podać mi swój adres, a przyślemy pani odpowiedniego nauczyciela. Acha – najlepiej by było, by zapewniła mu pani dach nad głową, bo lekcje będą się odbywać codziennie. Na razie damy pani okres próbny. Jeżeli się pani nie spodoba, to przekaże nam to pani na piśmie i kurs się zakończy, a jeżeli się spodoba, to porozmawiamy o cenie dalszego kursu. Gdy już pani osiągnie większą biegłość języka, to przyślemy pani nativa.
– Dobrze. W takim razie czekam w poniedziałek na waszego człowieka.
Przez cały weekend sprzątałam w domu i omówiłam możliwość mieszkania nauczyciela w naszym domu z resztą rodziny. Od poniedziałku rano siedziałam na huśtawce w ogrodzie i czekałam z niecierpliwością.
Dopiero po południu zjawiła się nauczycielka.
Była po czterdziestce i miała niski, przyjemny głos. Pachniała grzankami i była elegancko ubrana.
Przywiozła ze sobą psa wielkości mojego Froda i utrzymywała, że jest to labrador, ale miał on zbyt miękką sierść jak na tę rasę psów, dlatego zapytałam:
– Czy to aby napewno jest labrador? Ma trochę za długą i zbyt miękką, delikatną sierść. Może to golden retriever, albo ten pani labrador jest skundlony?
– Ja go dostałam z fundacji. Może nam się przydać do twojej nauki. Wypuść teraz swego pupila, bo chcę zobaczyć jak psy będą się z sobą dogadywać.
Posłusznie wykonałam polecenie, ale mój pies obwąchał go tylko niedbale, co bardzo mnie zaskoczyło, bo on jest zawsze chętny do zabaw, albo do gryzienia, ale nigdy nie jest obojętny wobec żadnego psa. Po tym dziwnym przywitaniu, zamknęłam z powrotem Froda i zaprosiłam kobietę do środka. Jej niby-labrador został nazewnątrz. W domu kobieta rzuciła niedbale swoje rzeczy i pognała, by zobaczyć mój pokój, czy aby nadaje się do nauki.
Nadawał się.
Miał biurko, obrotowe krzesło przy nim, dwa komputery oraz co najważniejsze w tym kursie, dobry sprzęt audio z wejściem na płyty i kasety oraz drugi z możliwością podpięcia doń pendrive’a.
Przy wspólnym posiłku kobieta opowiedziała nam kilka słów o sobie. Jest szwedką z pochodzenia, ma trójkę dzieci, jest po szkole muzycznej.
Każdy z domowników też się jej przedstawił i wszyscy wyrażali głęboką nadzieję, że szwedka będzie w stanie wtłuc do mojego opornego na języki łba to i owo.
– Napewno nam się uda – powiedziała nauczycielka grubym głosem i poszła się rozpakowywać.
Przyniosła do mojego pokoju wielki stos płyt i postawiła je byle jak na jednej z mych półek, aż bałam się, że się przewróci.
Ciekawe – może będę znała któreś piosenki z tych rozlicznych krążków. W końcu ostatnio słucham bez przerwy i odkrywam coraz to nową, latynoską muzykę.
Cieszyło mnie to, że kurs zaczynam już w wakacje, bo na studiach mogę nie mieć czasu na takie językowe wybryki. Mam tylko nadzieję, że nie każą potem bulić zbyt wiele. I ciekawe jak szybko po tych ich dziwnych, muzycznych metodach będę na tyle otrzaskana, by przysłali mi tego nativa. Gdy tak tonęłam w rozmyślaniach, kobieta znów weszła do mego pokoju.
– Czy chcesz zacząć od dziś, czy może od jutra?
Kusiło mnie bardzo, by zacząć od razu, ale biedna szwedka pewnie jest okropnie zmordowana podróżą, więc powiedziałam:
– Nie, chyba lepiej będzie od jutra.
– Dobrze. W takim razie zadam ci jeszcze tylko kilka pytań, bo jeśli cię lepiej poznam, łatwiej mi będzie wtłaczać wiedzę do twej głowy.
– W porządku. – I znów poszła seria pytań podobnych do tych, które zadawała pani w sekretariacie.
Opowiedziałam więc nauczycielce z wielkimi szczegółami o szkole muzycznej, o niemiłej przygodzie z marakasami, o wyjazdach za granicę, o realizacji dźwięku, o moich zwierzętach i ptakowej pasji zduszonej brutalnie przez przegraną w olimpiadzie biologicznej, wreszcie o duo lingo i nieśmiałych początkach z hiszpańskim, o braku językowych zdolności i o ostatnim pociągu do muzyki hiszpańskiej. Szwecka nauczycielka słuchała tego wszystkiego z zapartym tchem, a gdy dowiedziała się, że w naszym domu jest pianino, niemal podskoczyła z radośći. Na koniec powiedziała, że na tak żyznym gruncie nie ma prawa nic nie wyrosnąć i gdy już zamknęła swój kajet, w którym zapisywała niektóre rzeczy, puściłam jej jeden z albumów szwedzkiego zespołu Fatboy. Nauczycielka nuciła niektóre utwory i lekko przytupywała nogą.
– A może ty byś szwedzkiego chciała się nauczyć? Załatwiłabym ci zniżkę w naszej firmie.
– Nie nie. Jest za trudny. Kiedyś może…
Pożałowałam, że puściłam kobiecie ten krążek, bo ona jakoś spochmurniała i wyraźnie chciała zmienić zamiar co do mojej edukacji.
Rozumiem, że kobiecinie się zatęskniło za krajem rodzinnym, no ale bez przesady.
Niech uczy co jej wpisali, a nie wydziwia. Gdy płyta się skończyła, nauczycielka wybudziła się z letargu i poszła po swojego pupila.
– Do czego on nam będzie potrzebny?
– Zobaczysz – odrzekła nauczycielka, ale już bez tego swojego optymizmu w głosie.
Opadłam zmęczona na poduszki, ale nie dzwoniłam do żadnej z koleżanek, gdyż przygoda z płytą bardzo ostudziła moją radość.
Postanowiłam, że dopiero po kilku dniach, jak wszystko się unormuje, pochwalę się im moim nowym przedsięwzięciem.
Nad morzem z rodziną i nie tylko
Chyba cała nasza rodzina od strony taty szła brzegiem morza, ponieważ nie miała ochoty na polegiwanie, bo tyle miała energii. Oprócz członków rodziny był z nami jeszcze Brian May – jeden z członków zespołu Queen. Bardzo dobrze nam się szło, bo pogoda była piękna, a przyjemne, chłodne fale oblewały stopy. Po chwili do naszej gromadki dołączył Freddie Mercury i zaczął śpiewać "The great pretender", więc wyjęłam z kieszeni małe urządzonko i zaczęłam go nagrywać. Kiedy skończył śpiewać nawet się z nami nie pożegnał tylko poszedł w swoją stronę natomiast my nie zrażeni tym wcale rozłożyliśmy się przy samym brzegu morza. Mama leżała najbliżej i bałam się, że w końcu któraś złośliwa fala obleje ją z Nienacka, ale ona uważała, że jest jej tam dobrze, więc się już więcej jej ryzykownym położeniem nie przejmowałam. W morzu był odgrodzony mały basenik dla dzieci, a ja chciałam się w nim wykąpać, gdyż nie chciało mi się pływać, a jedynie trochę popluskać.
Szybko więc zdarłam z siebie ciuchy zapominając jedynie o adidasach, które nie wiadomo czemu znalazły się na mych nogach, bo przecież przed chwileczką szłam boso.
– No i co zrobiłaś? Wsadziłaś adidasa do wody i będzie teraz mokry – oburzył się tata. Ja jednak nic sobie z tego nie robiłam, zdjęłam przemoczonego buta, wytrzepałam go z wody ile się dało, wyżęłam sznurówki po czym zdjęłam drugiego suchego buta i wreszcie wskoczyłam do basenu. Dorota natomiast wzięła sobie koło i poszła na głębszą wodę i namawiała mnie gorąco, bym z nią popływała, bo tak jest przyjemnie. Z początku nie chciałam skorzystać z propozycji, ale w końcu dałam się namówić i rzeczywiście było bardzo fajnie. Z nad morza wróciliśmy do jakiegoś domu, który był bardzo podobny do naszego, ale miał 2 pokoje a nie 3. Po tych nadmorskich przygodach bardzo zachciało mi się spać, ale nie było dane mi się przespać, gdyż przyszli do nas goście w postaci rodziców Mateusza. W końcu jednak nie wytrzymałam i poszłam do swego pokoju, ale długo tam nie posiedziałam, gdyż przyszła mama i kazała mi przymierzyć gruby, o wiele zaduży na mnie płaszcz i jeszcze twierdziła, że będzie się on nadawał na plażę w zimne dni.
– Przecież on jest za gruby i za duży, a poza tym kto będzie się wybierał w takie zimno na plażę – powiedziałam.
– Masz gościa więc przyjdź na pyszny placuszek.
– Ale ja chcę iść do Alicji, bo nie wiem ile ona tu będzie – zaprotestowałam cicho, ale poszłam do drugiego pokoju, gdzie rzeczywiście siedział już Radosław i zajadał się ciastem. Ciasto był rzeczywiście bardzo pyszny, ale zaraz po jego zjedzeniu udałam się znów do swojego pokoju, by zadzwonić do przyjaciółki i zapytać gdzie ona teraz jest.
Niestety okazało się, że Ala przebywa już u babci.
Powiedziałam o tym mamie, a ona na to, że to Alicja powinna coś z tym zrobić, żebyśmy się spotkały a nie zawsze tylko ja. Mogłaby na przykład podać nam adres babci, albo też namówić ją na przyjazd do miłej, nadmorskiej miejscowości.
Powiedziałam mamie, że przecież Ala nie jest jedyna w tym domu, że jest jeszcze dziadek, no i przychodzi jeszcze do nich ten Maciek, więc babcia Alusi nie skoczy tak hej siup nad morze. Mama na te argumenty nic już nie rzekła tylko poradziła, bym odpoczęła w swoim pokoju, bo dużo się dziś wydarzyło, a ja chętnie z tej propozycji skorzystałam, bo rzeczywiście potrzebowałam chwili wytchnienia.
Nagle mamie się coś przypomniało, bo wróciła do mnie i powiedziała:
– Odpoczywaj sobie odpoczywaj, bo masz swój pokój, a jak wrócisz do domu to nie wiadomo jak będzie, bo na razie ciocia Ela mieszka w twym pokoju jak za dawnych czasów.
– Dlaczego? – zapytałam.
– Ponieważ był wolny – powiedziała spokojnie mama i zostawiła mnie ze wszystkimi przygodami przeżytymi dzisiaj w moim tutejszym pokoju, który nawiasem mówiąc nie był taki zły i bardzo przypominał mój.
Mózg pod kontrolą
Ponieważ złapałam fazę na Hiszpanię i naukę języka to i sny z tym związane się pojawiły.
Mózg pod kontrolą
Jest gdzieś połowa czerwca.
Panuje przedwakacyjny nastrój a pogoda jeszcze go potęguje. W studiu pan Patryk pokazuje jakieś nietypowe miksy czy śmieszne słuchowiska, reklamy.
Jest nam naprawdę dobrze. W ogóle nie myślimy o egzaminach, ani innych trudnych martwiących nas sprawach.
Nagle ktoś puka do drzwi i wchodzi pani Bronisława – jedna z nauczycielek muzyki.
Wszyscy myślą, że to do Marcina, a tu niespodzianka.
– Czy zastałam może Karolinę?
– Y Tak tak – odpowiada pan Patryk stojąc po środku studia.
– Chciałabym zabrać Karolinę na pewne badania. Zgodziłabyś się pójść? – nauczycielka śpiewu zbliża się do mego stanowiska.
– Tak, chętnie wezmę udział w badaniach, ale nie w dniu dzisiejszym, gdyż bardzo późno kończę zajęcia, a nie chcę absolutnie się z nich zwalniać. We wtorki mam bardzo dużo czasu, a jutro jest wtorek właśnie, więc co pani powie na ten dzień?
– Dobrze, już sprawdzę. – Pani Bronisława zagląda do kajetu, poczym wpisuje mnie na godzinę czternastą czterdzieści.
Zeszyt nauczycielki śpiewu, to stare, zniszczone kajecisko z niechlujnie zapisanymi kartkami.
Byłam ciekawa tych badań, ale nie na tyle, by po wyjściu kobiety nie móc skupić się na zadaniu, które właśnie rozdawał całej grupie pan Patryk.
Badania odbywały się w jednej z sal należących do rehabilitacji.
Przyjęła mnie młoda kobieta o wysokim głosie.
– Czy ty jesteś Karolina?
– Tak. – A ja jestem Ewa i chciałabym zrobić ci masaż głowy. To będzie bardzo przyjemne – zapewniła od razu młoda kobieta.
– Ale co poprzez ten masaż zamierzasz badać? – zapytałam nieco zaskoczona.
– Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Połóż się, o tu, na tej leżance a ja przechodzę do działania. Kobieta dokładnie obejrzała moją głowę, tak jak robiły to panie podczas badań dotyczących snu.
Wydawało mi się też, że pani Ewa coś przyczepiła mi na czubku głowy.
Wkrótce jednak zaczęła masować i rzeczywiście zrobiło się całkiem przyjemnie. Już miałam zacząć wypytywać o szczegóły osobliwego badania, kiedy to dziewczyna przejęła inicjatywę i zaczęła zadawać miliony pytań.
– Czym się interesujesz? Co lubisz robić w wolnym czasie? Jak się odżywiasz? Jaki tryb życia prowadzisz?… Ewa wyraźnie zainteresowała się, gdy powiedziałam jej, że od niedawna uczę się hiszpańskiego.
– Naprawdę uczysz się tego języka? Naprawdę ci się to podoba? Naprawdę poświęcasz czas na naukę tego języka? – Ta dziwna reakcja dziewczyny na to, że uczę się hiszpańskiego poirytowała mnie.
– No tak. Uczę się około godziny dziennie. A cóż w tym takiego dziwnego? Niektórzy ludzie uczą się chińskiego i jakoś nikt z tego afery nie robi.
– A jak jest chodzić? Powiedz? – Ewa przestała na chwilę masować a moja irytacja sięgnęła zenitu.
Powiedziałam jej jak jest chodzić, niemal przez zaciśnięte zęby a ona zaśmiała się jakoś dziwnie i kłapie dalej:
– A ja myślałam, że chodzić to jest trktr. A co cię skłoniło do nauki tego języka?
– Kurwa nie twój interes – burknęłam i chciałam już wstać z leżanki, ale dziewczyna łagodnie acz stanowczo mnie powstrzymała.
– A co jeszcze lubisz tak bardzo bardzo?
– Zwierzęta, a najbardziej ptaki, psy i koty.
– Ptaaaaki. Oooo, to by wiele wyjaśniało, dlaczego uczysz się hiszpańskiego. Ptaszki powiadasz?
– Ile ma jeszcze trwać ten masaż? – wyburczałam z twarzą na leżance.
– Jeszcze chwileczkę, jeszcze tylko małą chwileczkę. – Ewa wreszcie przestała kłapać ozorem i znów masaż stał się przyjemniejszy, nie chaotyczny. Po chwili dziewczyna zdjęła ręce z mej głowy i ogłosiła koniec badania. Już nawet nie miałam sił, ani ochoty pytać po jaką cholerę miziała tę moją głowę przez pół godziny.
Wyszłam z pomieszczeń rehabilitacji najszybciej jak się tylko dało. Na szczęście w mej sypialni nie było nikogo. Napiłam się wody i wzięłam się za duo lingo.
Kiedy nadszedł czas na ćwiczenie mówione, przeczytałam dokładnie zdanie do wypowiedzenia. Nie było jakieś trudne, ale nie w pełni je rozumiałam. Otworzyłam usta, by je wymówić i… i zamiast słów z mych ust wydobył się świergot jakiegoś małego ptaszka.
Spróbowałam jeszcze raz i znów to samo. O boże, co się stało? Co ona mi zrobiła? I jak ja się teraz będę uczyć hiszpańskiego? NO jak?
Rozpłakałam się rzewnie.
Nikomu jednak nie powiedziałam o całym zajściu.
Przez resztę dnia, wyłączając posiłek, przesiedziałam w sypialni do nikogo się nie odzywając. W nocy zastanawiałam się czy iść do Ewki i kazać jej wszystko odkręcić, czy może lepiej nie, bo zrobi mi ona jeszcze większą krzywdę. W końcu zdecydowałam, że na razie się jeszcze wstrzymam, a jeśli do końca tego tygodnia mi nie przejdzie, to zaskarżę tę kobietę, albo podejmę jakieś inne poważne kroki w tej sprawie.
Jednak następny dzień diametralnie zmienił powzięte plany i decyzje, bo Ewa chciała się ze mną spotkać, by jeszcze coś poprawić. Chciałam wykrzyczeć Ewce w twarz co sądzę o jej badaniach i o tym co mi zrobiła, ale ona już sterowała moim mózgiem i sprawiła, że się wyciszyłam.
Powiedziałam jej więc spokojnie, że postąpiła wobec mnie nie w porządku biorąc mój mózg w posiadanie i pozbawiając mnie możliwości nauki języka hiszpańskiego.
– Ale innych języków możesz się uczyć ptaszku. Czy to tak wiele, jeden język? A jeśli chodzi o mózg, to nie mogłam cię pozbawić niczego nie dostając się do niego. Ale nie martw się. Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić. Dziewczyna wręczyła mi długi świstek papieru. – To jest hasło do twojego mózgu. Możesz się zalogować na jego konto przez zwykłą przeglądarkę internetową i tam edytować swoje wspomnienia i np. usuwać to, co niemiłe, niewygodne, trudne. I jak to się ma do jednego, marnego języka, skoro tyle dla siebie możesz zrobić w swoim życiu. A masz go przecież trochę przed sobą, nie? Stałam osłupiała w pobliżu tego Ewska ze świstkiem papieru w ręce. Nic już więcej nie powiedziałam, tylko wróciłam do sypialni i poprosiłam Anielę, by ta podyktowała mi zawartość karteczki, naturalnie nie mówiąc co to jest. Na szczęście koleżankę nie obchodziła zawartość świstka. Podyktowała ją i poszła sobie zapominając o sprawie. Na stronie internetowej mego mózgu było całe mnóstwo danych, ale i tu czekało mnie rozczarowanie, bo te dane były zapisane jak w pliku midi, albo poprzez jakiś język programowania.
Same jakieś liczby, znaczki, komendy niezrozumiałe. No i cóż z tego, że ja mogę to edytować? Od tych wszystkich wydarzeń aż słabo mi się zrobiło.
Podarłam świstek z adresem do mej mózgownicy i leżąc już na łóżku zadzwoniłam do taty, by ten pilnie po mnie przyjechał, gdyż jestem obłożnie chora. Ojciec zjawił się dopiero następnego dnia rano, bo chyba nie wyczuł powagi sytuacji.
Zanim pojechałam do domu, jeszcze tego samego dnia, gdzieś około godziny siedemnastej przyszedł do mej sypialni Darek i wezwał mnie do studia.
– Na nasze dzisiejsze zajęcia zjawił się jakiś hiszpański realizator dźwięku i pan Patryk prosił, by wszyscy stawili się teraz w studiu.
Niechętnie podniosłam się z tapczana, bo miałam już dość przygód jak na jeden dzień. Luis realizator miał ciepły, przyjemny głos. Rozmawiałam z nim po angielsku, ale gdy w studiu zrobiło się luźniej miałam ochotę zaprezentować powijaki mego hiszpańskiego i spróbować swoich sił. Od tego pomysłu odwiódł mnie nie tyle strach przed kompromitacją, co pewna przypadłość.
Mianowicie, gdy Luis realizator mówił, w oddali słyszałam tego ptaszka, który towarzyszył mi podczas ostatniej lekcji duo lingo. A co będzie, jeżeli ja zacznę ćwierkać w studiu? To by dopiero była kompromitacja, a pan Patryk chyba ze skóry by mnie obdarł.
Około godziny jedenastej następnego dnia, tata zastukał do drzwi sypialni. Byłam już wstępnie spakowana, więc tylko powkładał resztę rzeczy do torby.
Nawet nie zapytał co mi jest, tylko wziął mnie na ręce i zaniósł do samochodu.
Będąc na jego rękach słyszałam na holu głównym piękną, głośną muzykę i roześmianą, rozwrzeszczaną młodzież.
– Co się stało? – zachodziłam w głowę. – Cóż to za impreza? Przecież w pobliżu dyrekcja ma swój gabinet a skoro nie reaguje na tak wielki hałas, to musiała pozwolić na tę balangę. A może to wszystko siedzi w mojej pokiereszowanej przez Ewę głowie? W ogrodzie było tak ciepło, jakby było ponad trzydzieści stopni, a przecież dziewczyny rano mówiły, że przyszło ochłodzenie. Na dodatek czuć było morską bryzę.
– Cholera, co jest? Jedźmy już może do tego domu, bo ja naprawdę zwariuję. Żebym to chociaż umiała programować ten swój nieszczęsny mózg, to może rzeczywiście coś bym z tego miała.
Nauczyłabym się szybciej angielskiego, nie musiałabym się uczyć na studiach i nie wiem co tam jeszcze… W domu jednogłośnie stwierdzono, żebym poszła na spacer, więc mama zabrała mnie i psa do lasu, tam gdzie chodzimy zazwyczaj. W drodze powrotnej zaatakował nas jakiś pies, więc spuściłam naszego, by odwrócić od nas jego uwagę i chciałam wiać, ale mama w tym momencie zaczęła rozmawiać przez telefon z babcią o kupionych tego dnia zakupach i była tą rozmową pochłonięta bez reszty. A ja nawet nie wiedziałam kiedy ona odebrała ten telefon, bo przecież babci z nami nie było.
– Mamo, uciekajmy, bo pies nas ugryzie! – Mama nic. Uciekajmy, bo nie wiadomo co to za pies, czy był szczepiony… – mama nic. – No mamo, choć. Przecież w domu z babcią na spokojnie omówisz te zakupy, a jak czegoś nie kupiłaś, to i tak już nic nie zrobisz. – Za którymś razem mama w końcu się ocknęła. Dlaczego teraz mama ma problem ze swym mózgiem?
Przecież ona nie podjęłaby się absolutnie żadnym badaniom, jeśli nie byłyby jej potrzebne.
Może więc to moja sterowana przez Ewę mózgownica znowu coś odwala? Czy ta kobieta naprawdę chce, bym znalazła się w wariatkowie?
Powiedziała, że chce mi tylko odebrać możliwość nauki języka hiszpańskiego a nie, że chce, bym wylądowała w psychiatryku. Z wściekłości i bezradności, zaczęłam wyrzucać z siebie byle jakie słowa po hiszpańsku a mój nowy przyjaciel-ptak śpiewał niezmordowanie.
Pierwsze ostrzeżenie: Zastanów się gdzie siadasz
Nie pojadę do Szwecji, bo tam jest za zimno ? powiedziałam do mojej pani profesor, mimo iż bardzo chciałam tam pojechać. Ale dlaczego podałam tak absurdalne wytłumaczenie? No cóż, sama nie wiem. W każdym razie wyjazd do Szwecji bezpowrotnie przeszedł mi koło nosa. Przez resztę wykładu siedziałam przybita i nie słuchałam co profesorka ma do powiedzenia.
Jednak w autobusie, w drodze powrotnej, zachciało mi się spać i moja chandra nieco przygasła. I pewnie zasnęłabym na dobre, przegapiając swój przystanek, gdyby nie telefon, który rozdarł się w mej kieszeni.
Odebrałam nie sprawdziwszy nawet kto dzwoni. W słuchawce dał się słyszeć głos koleżanki Katarzyny:
? Cześć. Mam do ciebie bardzo ważną sprawę.
? Jaką? Nie za wiele mam teraz czasu, bo wracam właśnie do domu. Zostało mi jakieś 15 min jazdy autobusem. Czy to nie może poczekać?
? Obawiam się że nie, ponieważ muszę natychmiast cię przed czymś ostrzec.
? Przed czym? ? pytam bez większego zainteresowania.
? Przed groźnym urządzeniem, które nazywa się Zboczyfotel.
? Przed czym? ? wydarłam się na cały autobus.
? To jest taki fotel, którego musisz unikać jak ognia, ponieważ może cię on zgwałcić, jeżeli na nim zasiądziesz.
? No co ty opowiadasz?
? W Kielcach jest już takich kilka, więc strzeż się dziewczyno, bo źle się to skończy. ? Po tych słowach koleżanka się rozłącza, a z głośnika autobusowego wybrzmiewa nazwa mojego przystanku, więc niezwłocznie zbieram się do wysiadania. W domu szybko zapominam o dziwnej wieści od Kaśki a moje myśli znów kierują się do Szwecji. Następnego dnia musiałam załatwić coś w urzędzie, więc urwałam się nieco z zajęć. W owym biurze duża była kolejka, więc odszukałam sobie jakieś miejsce do siedzenia. Był to duży, dmuchany fotel. A cóż taki dziwny fotel robi w urzędzie? ? pomyślałam, ale usiadłam szybko i w tym momencie zrobiło się bardzo cicho, niczym w komorze bezechowej.
Poczułam się niepewnie i chciałam zejść z fotela, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Krzyknęłam, ale dźwięk się nie poniósł.
Nawet ja go nie usłyszałam, zupełnie jakbym była w próżni.
Nagle moje siedzisko zaczęło się poruszać. Z cichym trzaskiem zapadło się do środka a potem było już tylko gorzej.
Możecie się domyślać co ja tam przeżyłam.
Sprawy w urzędzie już nie załatwiłam, bo gdy to coś skończyło ze mną zabawę, już zamykali wszystkie okienka.
Wyszłam z budynku na trzęsących się nogach i z trudem doczłapałam na przystanek.
Nikomu nic nie powiedziałam o mojej przygodzie, nawet Kasi, a może zwłaszcza Kasi, bo przecież ona mnie ostrzegała.
Drugie ostrzeżenie: Despacito
Parę dni po mojej okropnej przygodzie ze Zboczyfotelem, wracałam sobie spokojnie autobusem do mieszkania, a tu znów błogą podróż przerywa mi własny telefon komórkowy. Wyciągam go z kieszeni niechętnie i odbieram.
? Cześć Karola. Jak żyjesz?
? Dobrze, po staremu ? odpowiadam Alicji, a przez głowę przechodzi mi zajście w urzędzie.
? A u mnie nie po staremu. Jestem teraz w Czechach i świetnie się tam bawię.
? Ja w najbliższym czasie miałam pojechać do Szwecji, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam.
? To dobrze, że tak uczyniłaś. Ty nie powinnaś jeździć za granicę, bo słuchasz tego Despacito.
? A cóż w tym złego, że słucham? Przecież ty sama przepadasz za tą piosenką.
? No przepadam, przepadam, ale niektóre jej przeróbki mogą być niebezpieczne. Na przykład w radiu Cola-coca… ? W tym momencie słyszę w głośniku, jak zapowiadają mój przystanek, więc bez ostrzeżenia rozłączam się, wkładam telefon do kieszeni i wysiadam.
Będąc już w domu nie oddzwaniam do koleżanki, tylko pożywiam się ciepłym posiłkiem i zamykam się w pokoju. Tam wyciągam starego pc’ta, włączam program RadioSure i w polu edycyjnym jego wyszukiwarki wpisuję Radio Cola-coca. Na liście pojawia się to, czego szukałam. Z radością wciskam więc enter.
Leci zwykła popowa nuta wokalistki Sia z Seanem Paulem.
Potem odzywa się spiker. Coś tam mówi po ichniemu, podaje nazwę radia, potem znów jakiś nowy, popowy kawałek. Nic ciekawego. Zapisuję stację w ulubionych, poczym dzwonię do Ali.
? No i cóż jest strasznego w tym radiu Cola-coca?
? A ty go słuchałaś? Nawet mi nie próbuj jeszcze raz tego robić. To jest nielegalna, argentyńsko-czeska stacja radiowa, w której jak się domyślasz ogłaszają się wszelkiego rodzaju dilerzy i przemytnicy z całego świata. Zwłaszcza w nocy dzieją się tam straszne rzeczy, bo oprócz tych ogłoszeń, są tam również puszczane dosy oraz przeróbki znanych piosenek, które lasują słuchaczowi mózg.
? No ale wracając do tego nieszczęsnego Despacito, to przecież jeśli nie będę słuchać tego twojego dziwnego radia, to nic mi się nie stanie.
? No niby tak, ale lepiej mieć się na baczności.
Możesz się na nią natknąć w internecie, albo co?
? Ale oryginału mogę słuchać?
? No niby możesz, ale lepiej, żebyś się od tej piosenki odzwyczajała, tak na wszelki wypadek. Jesteś młodziutka i tyle życia przed tobą, więc szkoda, żebyś się zmarnowała, stoczyła na dno.
? Ja uważam że zdrowo przesadzasz. No a jeśli chodzi o moje wyjazdy za granicę, to jakie masz argumenty przeciwko nim?
? Ano takie, że w czasie podróży możesz się na tę piosenkę natknąć i wtedy co zrobisz? Zatkasz uszy, czy co?
? No weź przestań. Nie obchodź się ze mną jak z jajkiem jakimś i to w dodatku rzadkiego okazu. Chyba zaraz na przekór wszystkiemu ubłagam profesorkę i pojadę do tej Szwecji.
? A rób jak uważasz. Tylko żeby potem nie było… płaczu ? zeźliła się koleżanka.
Rozłączyłam się i zaraz włączyłam radio cola-coca.
Gdzieś przed godziną dziesiątą wieczór puszczono ową straszną przeróbkę Despacito. W tym wykonaniu utwór był śpiewany trochę po czesku, a trochę po hiszpańsku i bardzo mi się on nie spodobał, ale nie było w nim nic nietypowego. W każdym razie lepsze to, niż jakiś Zboczyfotel.
Potem ogarnął mnie dziwny niepokój, więc chciałam wyłączyć radio, ale z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nie chciało przestać grać, więc zresetowałam komputer, schowałam go do pokrowca i wyjęłam maca.
Chciałam się czymś zająć, żeby nie myśleć o tym dziwnym radiu i ostatniej rozmowie z kumpelą.
Otworzyłam program Vox, by tam odpalić moje ulubione radio z Walencji, ale zamiast niego pojawiło się czesko-argentyńskie radio.
Wtedy przestraszyłam się nie na żarty. Ściszyłam komputer na ile się dało, nawet nie próbując go wyłączyć i spróbowałam włączyć coś na telefonie. W safari, w ulubionych, zamiast radia Oriola oraz tego radia z Walencji, natknęłam się na radio Cola-coca, a na youtubie, zamiast mojej latynoskiej składanki, były przeróbki z tego radia, o których mówiła Alicja.
Dużo było hiszpańskich, ale te przełączałam szybko, by się do nich nie zrazić. Na szczęście poczciwy boombox odtwarzał zwykłe, polskie radio Zet, ale ja nie mogłam skupić na nim uwagi, bo wciąż słyszałam w głowie tamtą przeróbkę oraz fragmenty innych z radia Cola-coca. Niczym mały dzieciak podreptałam do pokoju rodziców i wtuliłam się w mamę. Rodzicielka naturalnie nie domyśliła się, że mam poważny problem, tylko myślała, że tak przyszłampo rodzicielską pieszczotę. Ja nic nikomu nie powiedziałam. Gdy znów wróciłam do swego pokoju i nieśmiało przygłośniłam maca, dalej grało to okropne radio, a w dodatku nie mogłam się zalogować do komputera mym starym hasłem.
Dopiero gdy wpisałam cola-coca, komputer się odblokował.
Wykręciłam numer do Mirka. Ten sprzętowy człowiek, nawet jeżeli nic nie zaradzi, przynajmniej będę mu się mogła pożalić.
Mając taki okropny lęk musiałam cały czas mieć kogoś przy sobie, ale żyłam nadzieją, że do jutra mi on przejdzie.
Reszta problemów natomiast rozwiąże się tak, że urządzenia się rozładują a gdy je na powrót włączę, wszystko będzie działać jak dawniej.
Jutro też powiem pani profesor, że kategorycznie jadę do Szwecji i nic mnie w tym postanowieniu nie zatrzyma.
Ponieważ swego czasu dużo słuchałam audiobooków na kasetach, przysyłanych z warszawskiej biblioteki dla niewidomych i owe kasety bywały… w różnym stanie, czasami śniły mi się one, a problemy z nimi związane, jak zwykle niedorzeczne i groteskowe.
Co można znaleźć w przysłanym przez bibliotekę pudełku z kasetami i jak długo trzeba potem o tym myśleć
Przysłano mi z biblioteki z Warszawy pudełka z kasetami, więc poprosiłam mamę, żeby je rozpakowała i powiedziała mi jakie tym razem przysłano książki.
Jedno z pudełek było nieco cięższe od pozostałych.
Oprócz kaset mama znalazła tam również upchniętą na siłę płytę, zdjęcie oraz długi, dziwny list, który zawierał informacje dotyczące jakiejś bardzo dużej rodziny posiadającej bardzo wielu przyjaciół. Z członków rodziny opisanej w tym liście najbardziej zapadł mi w pamięci mały dwuletni Bartuś, który z resztą był również na zdjęciu oraz jego ojciec Norbert, który był opisany w liście jako człowiek nerwowy i porywczy. On i ten mały chłopiec byli w owej rodzinie najważniejsi, przynajmniej tak wynikało z listu.
List ten nie był zaadresowany do nikogo, trudno było też określić po co tak naprawdę został napisany. Ja się tego listu trochę przestraszyłam, a mama bardzo się nim przejęła. Ja zastanawiałam się także, czy na kasetach przysłanych w tym pudełku są nagrane rzeczywiście książki, czy coś związanego z tą rodziną.
Zastanawiało mnie również to: po co ci ludzie włożyli tę płytę i list (co do płyty nie wiedziałam nawet co na niej jest). Po ułożeniu pudełek z kasetami mama zakomenderowała, że natychmiast jedziemy do cioci, gdyż ona musi z nią poważnie porozmawiać na temat tego dziwnego pudełka z listem oraz zdjęciem i muszą dobrze tę sprawę przemyśleć.
Według niej ja nie powinnam nic na tym stracić, ponieważ u cioci trochę się wyluzuję, zobaczę się z Dorotką, która nie dawno tam przyjechała i po przebywam trochę z ciocinymi kurczętami.
Ja nie byłam tego taka pewna, że chcę jechać do cioci, ale cóż było robić, mama była taka zdenerwowana, a przecież to ona w tym domu jest dorosła i ta dziwna przygoda spadła głównie na nią. Pojechałyśmy więc do cioci, ale nie miałam wcale ochoty rozmawiać z Dorotką tylko siedziałam przy kurczętach i w dalszym ciągu rozmyślałam o tej sprawie. Próbowałam wyobrazić sobie tę dziwną rodzinę i myślałam o tym jakie były ich intencje, kiedy wkładali te rzeczy do pudełka. Zdziwiło mnie również to, iż panie bibliotekarki nie zauważyły tych przedmiotów w pudełku, przecież musiały do niego zajrzeć czy wszystko jest na swoim miejscu, a jeśli tak, to dlaczego zostawiły tam te rzeczy?
Jeśli już to powinny je odesłać tym ludziom z następnymi kasetami, albo powiadomić ich o tym a nie wysyłać je w świat nie wiadomo po co. A może zaszła jakaś pomyłka, tylko na czym ona niby miała polegać?
Jedyny sensownym wytłumaczeniem było to, że kiedy przysłano im książki, które pożyczyli ci ludzie jakimś cudem nie zajrzały do środka pudełka tylko wysłały je nam. Dorotka zauważyła moje przygnębienie i nawet mnie o nic nie pytała, tylko towarzyszyła mi w milczeniu przy kurczętach.
Później poszłam na obiad, na który był rosół, ale nie chciało mi się jeść, tak byłam przejęta tą sprawą, a ciocia wiedząc o co chodzi nie marudziła, że nie jem. Atmosfera przy obiedzie była bardzo smutna i przygnębiająca. Po obiedzie z powrotem wróciłam do kurcząt i przyszła do mnie mama. Myślałam, że zaraz powiadomi mnie o tym, że jedziemy już do domu i tam powie mi co obmyśliły z ciocią, ale ona jak gdyby nigdy nic zaczęła pytać o to kurczątko co się wczoraj wylęgło, czy ma je przywieźć do cioci, a potem powiedziała, że musi to jeszcze przemyśleć i że jak to zrobi to pojedziemy do domu.
Wtedy trochę rozgoryczona powiedziałam mamie, że ona wcale nie chce myśleć o kurczątku, tylko zwyczajnie chce się przespać.
Wtedy mama nic nie powiedziała. Już miała zamiar mnie zostawić i iść na tą drzemkę, kiedy usłyszałam, że ktoś podjechał pod dom cioci, a ja śmiertelnie się przestraszyłam, ponieważ ciocia zawołała głośno: Norbert! a ja z przestrachem zaczęłam się zastanawiać czy to przypadkiem nie ten Norbert z pudełka z kasetami, bo z samochodu zaczęło wychodzić podejrzanie dużo ludzi. W dodatku wydawało mi się, że usłyszałam głos małego, może dwuletniego dziecka. Oby to nie była prawda, oby to był nasz Norbert – pomyślałam w duchu z przestrachem, bo jeśli tak to co? Jak historia potoczy się dalej?…
W wakacje często nie wiedzieć czemu śnią mi się konie. Zwykle są to piękne stworzenia, takie, które już kiedyś widziałam w realu. Nie mam jakiegoś szczególnego sentymentu do tych zwierząt. Widuję je niezwykle rzadko, tym bardziej dziwi mnie, że pojawiają się one w moich snach.
Co ma wspólnego mądry, wspaniały koń z bogatą, wszechstronną firmą apple
Do wyjazdu na obóz szkoleniowy przygotowywałam się ponad tydzień, ale jak się później okazało nie wzięłam ze sobą połowy potrzebnych mi rzeczy.
Każdy dzień zbliżający do wyjazdu wywoływał coraz większy niepokój.
Jakby tego było mało wciąż ktoś przeszkadzał mi w przygotowaniach. Niemal bez przerwy zaglądała do nas rodzina i znajomi w różnych konfiguracjach. A to ciocia z Dorotką, a to sama ciocia, a to Paulina z Kamilem, a to Asia i każdy, bez wyjątku wkładał wścibski nos do mej walizki, wtrącał swoje uwagi, krytykował. W przeddzień wyjazdu ten stan rzeczy stał się dla mnie zupełnie nie do zniesienia.
– Doroto, pakuję się – burczałam na kuzynkę. – Babciu, dajże mi się spakować! – Mamo, no wiem, że pogoda może być różna – i tak dalej, i tak dalej…
Nareszcie nadszedł ów dzień.
Wstałam bardzo wcześnie rano, bo tuż po godzinie piątej.
Pogoda była całkiem przyjemna: bezchmurny wschód słońca, chłodne, rześkie powietrze, nieśmiałe poćwierkiwania ptaków oraz pianie kogutów.
Biorę walizkę w dłoń i energicznym krokiem opuszczam dom rodzinny. Do Kielc, czyli miejsca spotkania z całą grupą, dostałam się bez problemu, ale potem było już tylko gorzej.
Wprawdzie autokar stał grzecznie wraz z kierowcą i czekał na uczestników wycieczki, ale już samych uczestników, ani też organizatorów nie było nigdzie widać. Z ukontentowaniem zajęłam sobie najlepsze miejsce przy oknie od lewej strony i słuchając sączącej się muzyki z radia kierowcy, czekałam na resztę towarzystwa.
Minęła już prawie godzina a nadal nikt się nie zjawiał.
Zaczęłam się mocno niecierpliwić i siedząc tak na swoim miejscu powoli zdawałam sobie sprawę ilu ważnych rzeczy nie wzięłam z domu.
– Cholera jasna! Jak ja się tam będę bawić, jak nie mam podstawowych rzeczy: dezodorantu, szczoteczki elektrycznej do zębów, klapek pod prysznic… Z rozpaczą usiłowałam sobie wyobrazić jak wkładam te wszystkie rzeczy do walizki. No niemożliwe.
Przecież pakowałam się ponad tydzień. Muszę to wszystko mieć w walizce, zakładając, że w naszym domu nie mieszkają żadne chochliki, ani inne temu podobne stworzenia. Ze zdenerwowania opuściłam swoją miejscówkę zostawiając na niej podręczny bagaż i wyszłam z autokaru.
Chwilę porozmawiałam z kierowcą. Starszy pan nie był wcale zniecierpliwiony.
Dziwił się tylko nieco, że tak długo czeka na swych pasażerów.
Nareszcie zjawili się wszyscy, z radością i entuzjazmem i nikt nawet nie raczył przeprosić za tak ogromne spóźnienie.
Wszyscy umieścili swoje bagaże gdzie należało, pozajmowali sobie miejsca a kiedy kierowca miał już ruszyć, podeszła do mnie Gabrysia, jedna z organizatorek i powiedziała:
– Nie możesz z nami pojechać na ten obóz.
– Dlaczego? – zapytałam spokojnie, tłumiąc w sobie ogromną złość.
– Nie spełniasz naszych rozlicznych kryteriów, ale my dopatrzyliśmy się tego dopiero dzisiaj, stąd to nasze wielkie spóźnienie. Mieliśmy nadzieję, że uda się ciebie jakoś przepchnąć, ale niestety nic z tego. Nie możemy ryzykować, że jak się ktoś doczepi, to będziemy musieli bulić z własnej kieszeni za cały wyjazd. Rozumiesz? – Nie wypadało odpowiedzieć inaczej, jak: – Tak, rozumiem, w porządku.
Oddano mi moją walizkę, zgarnęłam z siedzenia podręczny plecak i jak niepyszna opuściłam autokar pełen rozentuzjazmowanych, roześmianych wycieczkowiczów.
Jedyne pocieszenie jest takie, że i tak nie byłabym z nimi w pełni szczęśliwa z powodu braku tych rozlicznych przedmiotów, o których rozmyślałam czekając w autokarze.
Stojąc tak w zamyśleniu przed odjeżdżającym już prawie pojazdem, nie zwróciłam wcale uwagi, że ktoś coś jeszcze ode mnie chce.
Była to Milena, współorganizatorka wycieczki:
– Nie martw się tak. Mamy dla ciebie pewne pocieszenie. Na tym pendrivie – dziewczyna wręczyła mi mały, metalowy przedmiot – znajduje się książka interaktywna, w formie wirtualnej gry, która będzie bardzo zbliżona do wydarzeń jakie przeżyłabyś na obozie szkoleniowym wraz z nami.
Nawet nie podziękowałam Milenie, tylko schowałam pendrive’a do kieszeni i oddaliłam się od autokaru. Co to niby miało być? Czy oni sobie żarty ze mnie robią, czy jak? W domu zastałam stały w te wakacje skład, czyli mamę, ciocię i Dorotkę z czego absolutnie nie byłam zadowolona, gdyż chciałam mieć święty spokój od wszystkich i od wszystkiego.
– Cześć wam – powiedziałam wesoło na powitanie. Niestety nie mogłam pojechać na obóz, ale za to dostałam książkę interaktywną. – Po tych słowach, bez żadnych wyjaśnień, zataszczyłam walizkę do swego pokoju i nawet jej nie rozpakowawszy, włączyłam komputer, by zapoznać się z zawartością pendrive’a od Mileny. Jak się okazało znajdował się na nim folder o nazwie „Vendaval”. Otworzyłam go z rosnącym zaciekawieniem.
Znajdował się tam folder o nazwie audio, który był zabezpieczony (zapewne to dźwięk do gry), jakieś dziwne pliczki o nieznanych mi rozszerzeniach oraz plik o nazwie głównego folderu z rozszerzeniem .txt.
Otworzyłam ów plik i zaczęłam czytać książkę.
– Proszę się tu ładnie ustawić w kolejce. Zaraz każdemu przydzielimy konia.
Mnie zepchnięto na sam koniec kolejki. Przydzielanie koni wlokło się niemożliwie, bo niektórzy mieli jakieś swoje wymagania: taki kolor a nie inny, taka wielkość a nie inna, młody, albo stary, tylko nie klacz i inne jeszcze.
Wreszcie przyszła moja kolej i kobieta zarządzająca stadniną przyjrzała mi się krytycznie mówiąc:
– A tobie co zostało? Jedynie Wichura. To najgorszy koń w naszej stadninie i w najbliższej okolicy. Jest nieobliczalny, narwany, zrzuca wszystkich z siebie… Jest przepięknym koniem, ale poza tym nie ma z niego absolutnie żadnego pożytku. Zwykle dajemy go doświadczonym, silnym i nieznającym litości jeźdźcom, a i oni często wracają z przejażdżki poobijani. Ty natomiast jesteś drobniutką, kruchutką kobietką i… i zapewne niedoświadczoną.
– Tak, zgadza się – potwierdziłam ochoczo, mając nadzieję, że kobieta usłyszawszy to gorące zapewnienie, zrezygnuje z przydzielenia mi Wichury czy jak mu tam. Ale nic takiego się nie stało. Kobieta westchnęła ciężko i rozkazała swym pomocnikom:
– Proszę przyprowadzić Wichurę. Koń był wyjątkowo miły w dotyku i całkiem nieduży.
Bardzo przypominał mi konia o imieniu Silver, na którym jeździłam kiedyś w Niemczech.
Jakiś mężczyzna pomógł mi wsiąść na wichurę i podał mi lejce. Koń spokojnie ruszył z miejsca, ale szybko zaczął przyspieszać.
– Nie tak szybko koniku, bo ja ze sto lat temu siedziałam na stworzeniu twego pokroju – powiedziałam jak najdelikatniejszym głosem do wichury, mając resztki nadziei, że zwierzę się uspokoi. I rzeczywiście koń znacznie zwolnił tempo i jakby mniej trząsł.
– Dlaczego ty taki jesteś? – przemawiałam do zwierzęcia, chcąc jak najdłużej utrzymać go w wyciszonym nastroju. Dlaczego zrzucasz ludzi ze swego grzbietu, czemu wierzgasz, wyrywasz się niczym dzikus jakiś? Dobra, jak chcesz, to możemy trochę przyspieszyć, ale tak bez przesady. Ok? – Koń przyspieszył nieznacznie.
Kiedy już zaczął przeginać i czułam, że moja pozycja na jego grzbiecie robi się niebezpieczna, ściągnęłam lekko lejce i koń zaraz zwalniał. W końcu przyzwyczaiłam się do jego chodu, a nawet zdołałam mu zaufać, przez co bardzo się odprężyłam. Kiedy usłyszałam okrzyki kobiety przydzielającej konie, nawołujące wszystkich do powrotu, aż nie chciało mi się wierzyć, że to już koniec niebezpiecznej przejażdżki. Jeden z pomocników pomógł mi zsiąść z Wichury i zaraz zabrał konia do stajni. Kobieta nie skomentowała mojej jazdy na narowistym podopiecznym stajni, tylko sucho oznajmiła całej grupie:
– Jutro o tej samej godzinie. Prawda? Wszyscy przytaknęli zgodnym chórem. Następnego dnia kilka osób z mej grupy zamieniło się wierzchowcami, ale na mojego konia nikt nie miał ochoty, więc znów musiałam na nim jeździć, ale tak jak za poprzednim razem, nie sprawiał mi żadnych kłopotów i nie było ani jednej, przykrej niespodzianki. Każdego dnia sytuacja się powtarzała.
Codzień jeździłam na wichurze i coraz bardziej przywiązywałam się do tego zwierzęcia.
Gdzieś pod koniec naszego obozu zastałam mego nowego przyjaciela w bardzo złym stanie. Zwierzę było smutne: parskało, prychało, wierzgało lekko kopytami. Facet, który pomagał mi wsiąść na konia poinformował mnie, że tego dnia dosiadł go jeden z tych bezlitosnych jeźdźców, co to żaden koń im się nie oprze i skatował Wichurę mocno.
Zrobiło mi się bardzo przykro, gdy o tym usłyszałam i przez cały pobyt z wichurą starałam się go jakoś pocieszyć.
Kiedy byłam daleko od stajni, zeszłam nawet z niego, by się biedak nie męczył, bo zauważyłam, że lekko utyka na nogę. Większość czasu spędziłam stojąc obok konia i głaszcząc go czulę, mówiąc do niego. Następnego dnia było już nieco lepiej. Wicherek miał lepszy nastrój i mniej utykał na nogę.
Wywiózł mnie dalej niż zwykle, do ślicznego zagajnika, który z kolei obudził we mnie inne przyjemne wspomnienia związane z końmi. Kolejny dzień to już koniec obozu. Nie dosiadaliśmy swoich wierzchowców, tylko pożegnaliśmy się z nimi.
Szepnęłam Wicherkowi na ucho, by starał się być dobry dla dosiadających go osób, bo przecież nie wszyscy ludzie na świecie są źli i bezwzględni.
– No choć, kolacja czeka! – Dorota już od dobrej chwili szarpie mnie za rękaw bluzki. – No, widzę, że gra ci się podoba – kontynuuje kuzynka idąc ze mną do kuchni.
– Właśnie ją skończyłam – mruczę pod nosem, ale myślami jestem gdzie indziej. Nie możliwe, żeby to była książka czy gra. Ten koń był taki realny, taki cudowny, mądry… Przez resztę tego dnia i cały następny, nie mogłam na niczym skupić myśli.
– Dlaczego ludzie robili mu krzywdę? A ta stadnina? Dlaczego dawano mu samych najgwałtowniejszych jeźdźców? Biedny Wicherek.
Przyszła sobota i tata miał wolne od pracy.
Usiadł na mej kanapie, gdy ja robiłam coś na loptopie, chyba sprawdzałam pocztę.
Nagle na ekranie mego komputera wyskoczył komunikat:
„Zmiana hasła twojego komputera. Uprzejmie informujemy, że w ramach poprawy bezpieczeństwa twojego komputera proponujemy zmienić jego dotychczasowe hasło”. Pod komunikatem dwie opcje: zmień teraz oraz zmień później. Bez zastanowienia wcisnęłam zmień teraz i wpisałam hasło „Vendaval”, poczym kliknęłam ok. Teraz pojawiła się prośba o ponowne uruchomienie komputera, więc zezwoliłam na tę operację i czekałam na dźwięk włączającego się maca.
Skoro się jednak nie pojawił w przeciągu kilku minut, mimo jego braku, włączyłam skrótem voiceovera i spróbowałam się zalogować, ale gdy wpisałam uprzednio wprowadzone hasło komputer się zawiesił.
Zawołałam na pomoc siedzącego w pobliżu tatę, który natychmiast odłożył filiżankę z kawą i przyjrzał się zawartości ekranu mego komputera.
– Napisane jest wpisz hasło. Uczyniłaś to?
– No jasne! – odpowiedziałam. Próbowałam jeszcze kilka razy wpisać nowe hasło, ale zawartość ekranu się nie zmieniała, ani też voice over nic nie oznajmiał. Z przestrachem zadzwoniłam do Mirka i nawet się z nim nie przywitawszy, naświetliłam mu cały problem. Kolega zaczął mi rzucać jakimiś fachowymi komendami do terminala, chwaląc się, że któremuś z jego licznych znajomych też się coś takiego przytrafiło, ale ja nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
Zawsze gdy dzwoniłam do Mirka z jakimś apple’owym problemem, on spokojnie i bez zarozumialstwa, tłumaczył jak temu zaradzić, a dziś kolega zachowywał się jakoś dziwnie, zupełnie nie w jego stylu.
Rozłączyłam się więc nie otrzymawszy wyczerpującego wyjaśnienia i opuściłam ręce na kolana.
Wtedy rozdzwonił się mój telefon. Był to jakiś nieznany numer.
Odebrałam skwapliwie:
– Halo, słucham. Tu Karolina Malicka. W czym mogę pomóc?
– Dzwonię w sprawie konia Wichury. Wie pani o którego mi chodzi?
– No pewnie, że wiem! – serce zabiło mi mocniej na myśl o tym dziwnym zwierzęciu.
– Pani Karolino, muszę z przykrością poinformować, że on jest w bardzo złym stanie.
– Co? Dlaczego? Kto mu co zrobił i z jakiego powodu?!
– Ja niewiem. Kazano mi tylko przekazać pani tę wiadomość.
– Dobrze, ale co ja mam z tą wiadomością zrobić? Zupełnie nie znam się na koniach. Po prostu ogromnie polubiłam to zwierzę i tyle. Czy mam się do was przejechać i pożegnać się z koniem? Czego ode mnie oczekujecie? Jeśli mam się u was zjawić, to jaki jest adres?…
– Nie nie, musi pani dalej czytać książkę „Vendaval”.
– Ale przecież ona się skoń… – Rozmowa się urwała.
Boże, muszę natychmiast otworzyć tę piekielną grę i pomóc mojemu koniowi! – łapię za klawiaturę mojego komputera i z boleścią przypominam sobie, że przecież od paru minut mam problemy z hasłem.
Znów wykręcam numer do Mirka. Tym razem kolega zachowuje się normalnie. Opowiadam mu pokrótce historię konia i książki interaktywnej.
Wtedy mój kolega oznajmia, że najprawdopodobniej miało miejsce włamanie do mojego komputera, bowiem to nie Apple kazał mi zmienić hasło, ale ten haker, który postanowił uniemożliwić mi dalszą grę i tą zmianą hasła zablokowałam sobie dostęp do książki.
Zapewne ktoś chce posiąść konia na własność, bo przekonał się jaki jest mądry, albo nie wiem… ma wobec niego jakieś inne, nieznane nam plany.
– To co ja mam teraz robić?! – krzyczę do słuchawki niemal z płaczem.
– Narazie zgłoś to do apple’a i czekaj na ich ruch.
– Ale ja nie mogę czekać! – wrzasnęłam.
– Ale musisz, bo nic innego nie możesz teraz poradzić.
– Dzięki Mirosław. Dam ci znać o dalszym przebiegu sprawy.
Miałam jeszcze zapytać kolegi, dlaczego tak dziwnie się zachowywał przy wcześniejszej rozmowie, ale dałam temu spokój. Najważniejszy jest teraz los mojego biednego konika.
Bomba dziennikarska
Bomba dziennikarska
Był zwykły, szkolny dzień.
Lekcje mijały jak zawsze z nutką stresu i z lekkim znudzeniem na niektórych przedmiotach. Na lekcji polskiego to się jednak odmieniło, bo właśnie, gdy nauczycielka podawała temat, ktoś niecierpliwie zapukał do drzwi. Jak się okazało była to dziennikarka, która przyszła do nas z konkretnym zadaniem.
– Miało to być dla całej szkoły – mówiła pośpiesznie, ale wiem, że w tej klasie co najmniej jedna osoba lubi pisać, a jedna chce iść na dziennikarstwo, więc to do tej grupy szczególnie się zwracam z tym zadaniem. Proszę. Oto na pani ręce składam temat artykułu. Proszę wybrać dwie osoby spośród całej klasy, by go napisały. Mają na to 2 tygodnie czasu. Po tym okresie przyjdę do was znowu i sprawdzę rezultaty. Po tych słowach dziewczyna opuściła klasę zostawiając nas z mnóstwem pytań.
Nauczycielka przeczytała temat artykułu i zleciła napisanie go mnie i Radosławowi dając nam wstępne wskazówki. Na przerwie i potem, po lekcjach nie rozmawialiśmy już o tym wcale, bo i po co.
Może gdy ta kobieta wróci, to uchyli nam rąbka tajemnicy o co jej właściwie chodzi. Po dwóch tygodniach, a nawet nieco wcześniej oddałam moją pracę mojej nauczycielce od polskiego a ona obiecała przekazać dziennikarce w niezmienionej formie. Kobieta tym razem nie przyszła do nas osobiście jak to zrobiła poprzednio, tylko zabrała nasze prace od pani i bez słowa wyjaśnienia odeszła. Nauczycielka była takim zachowaniem oburzona, ale nie dała tego po sobie poznać. W jakiś czas później dotarła do nas wiadomość, że nasze prace nie były takie jak trzeba i z tego powodu w najbliższy czwartek o godzinie dziewiątej wybuchnie w naszej szkole bomba dziennikarska, która zaleje naszą szkołę do drugiego piętra.
Jedynym sposobem na wyratowanie się z tej opresji było wymyślenie przez naszych informatyków odpowiedniego hasła, które załagodzi bombę. W tenże sądny czwartek prawie nikogo już w szkole nie było oprócz informatyków z naszej szkoły, pani od polskiego, mnie i Radosława.
Siedzieliśmy w pracowni komputerowej. Informatycy biedzili się nad hasłem, a pani Ela próbowała napisać odpowiedni artykuł. Tuż przed dziewiątą pan Marek znalazł hasło i wpisał je skrzętnie w odpowiednie miejsce. O godzinie dziewiątej wszyscy usłyszeli wielki wybuch, ale na szczęście nie zalało szkoły.
– Udało się! – westchnął ciężko informatyk i opuścił salę. Po chwili wszyscy udali się w jego ślady. Co prawda bomba nie zniszczyła wcale szkoły, ale poważnie naruszyła świat.
Więcej było w nim lasów, w których walały się różne rzeczy.
Poza tym kilka miast zmieniło swoje położenie, jak również kilka domów, czy nawet pokoi zmieniło swoje miejsce.
Czyjaś ulubiona rzecz teraz znajdowała się np. w rękach jego wroga.
Kazano mi się udać do internatu i dzwonić po rodziców, ale w drodze do swego pokoju nagle zakręciło mi się w głowie i straciłam przytomność. Obudziłam się u cioci Oli, co mnie nawet ucieszyło, bo przynajmniej nie byłam już w szkole, w tym pobombowym zamieszaniu.
Przechadzając się tak po domu cioci zauważyłam, że oprócz swoich dawnych pokoi ma ona jeszcze mój pokój wraz ze wszystkimi moimi rzeczami, ale powiedziała, że mogę tam wchodzić tylko wtedy, gdy na prawdę jest źle a nawet jeszcze gorzej.
Teraz skoro już tam weszłam chciałam wziąć z półki parę płyt, ale zauważyłam, że są tam również winyle. Co one tu robią? Przecież ja nie mam adaptera. Już po chwili okazało się, że to wujek je tu przyniósł, ale adapter zostawił u siebie a winyle mu się nie zmieściły więc zaniósł je do nowego, wolnego pokoju, który i tak był już pełen płyt. Wujek puszczał mi te płyty u siebie w pokoju, ale jak się okazało były to albumy nudnego dla mnie Presleya, więc kazałam wujkowi odnieść adapter, bo po co mi takie nudne płyciska słuchać.
Wtedy wujek spakował sprzęt i wyszedł z nim na zewnątrz a ja udałam się do kuchni, gdzie krzątała się ciocia.
– Dlaczego pogardziłaś adapterem,? Przecież ja też mam płyty – powiedziała ciocia.
– Myślałam, że to wasze wspólne winyle – te, co pokazywał mi wujek.
– Nie, ja mam fajniejsze – odpowiedziała kwaśno ciocia, a ja wybiegłam na zewnątrz, by gonić wujka. Gdy tak biegłam ile sił w nogach wpadłam w gęsty las, co dość często zdarzało się w pobombowym świecie. Wydarłam się na cały głos, żeby wujek nie zostawiał tu adaptera, ale nie wiem, czy w ogóle usłyszał.
Bardzo zmęczona usiadłam na leśnym mchu i zauważyłam, że tuż obok mnie leży maszyna brajlowska, ale była z firmy hiundaj. Chyba ją sobie wezmę – stwierdziłam poczym wyciągnęłam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam do przyjaciółki, by jej powiedzieć, że będę w posiadaniu maszyny z hiundaja. Alicja dość szybko odebrała i śmiała się z mego znaleziska.
Opowiedziałam jej też historię z mym pokojem, adapterem i winylami. Co do pokoju Ala miała obawy, że skoro jest on u mojej cioci wraz z całą jego zawartością, to może go nie być w moim domu, ale nie koniecznie, a co do winyli odniosła się dość pobłażliwie mówiąc:
– Przyjedź do mnie, to sobie posłuchasz.
Fundacja zdechłych kundli
Te wakacje były bardzo wypełnione, ale ja jeszcze nie miałam dość. Po pobycie u Alicji, cioci i Katarzyny, miałam nadal smaka na przygody.
Żeby więc było wyjątkowo soczyście zaprosiłam do siebie Martynę. Mama wprawdzie ostrzegała mnie, że jej wtedy nie będzie, tata w pracy a babcia zajęta swoimi sprawami i jedynie posiłek nam przyniesie, ale mnie nie zbiło to wcale z tropu. Przyjechała więc Martyna w dzień następny, ale była w wyjątkowo podłym nastroju.
Wtedy dopiero zaczęłam się bać i zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Ona może się przecież pociąć i zrobić sobie krzywdę, a wszystko będzie naturalnie na nas. Błagałam ją więc, by tego nie robiła, ale ona nie mogła mi nic obiecać. W końcu tata po cichu wrzucił jej coś do herbaty, żeby zasnęła i noc minęła bezproblemowo.
Następnego dnia rzeczywiście mama była w Niemczech a tata w pracy. Po zjedzonym śniadaniu Martyna poszła obejrzeć wachlarz i zaczęła marudzić, że bardzo chce skontaktować się z Oriolem.
– Dobrze, ale najpierw ja wejdę na fb – powiedziałam stanowczo.
– Ok. – zgodziła się ona skwapliwie i bawiła się wachlarzem. Po aktualizacji mirandy, program wyglądał nieco inaczej, bo oprócz okienka z kontaktami do pisania do nich wiadomości, miał jeszcze drugie okienko z ich statusem, postami i niektórymi zdjęciami. Ta zmiana nawet mi się spodobała. Pomyślałam, że mnie też przydałoby się pogrzebać w mym statusie i zauważyłam, że są tam jakieś dziwne opcje.
Można było sobie wybrać awatara i były też gotowe zdjęcia. Na liście znajdowały się między innymi:
– niektóre koty z gry Oriola,
– pilot od telewizora z dołączoną muzyczką z jakieś starej bajki czy programu dla dzieci,
– jakiś pies o zwyczajnym szczeku,
– sowa puszczyk i jakaś kibicerska muzyczka. Po długim namyśle wybrałam sowę, choć kusiło mnie też, by zdecydować się na któregoś z kotów.
Kiedy dokonałam już wyboru i chciałam jeszcze dopisać kilka zdań od siebie pojawiła się jakaś dziwna strona traktująca o fundacji zdechłych kundli i na dodatek byłam na niej oskarżana o brutalne, bestialskie i niehumanitarne traktowanie jednego z jej podopiecznych.
Bardzo się przestraszyłam tego wpisu i w ogóle całej tej strony, bo teraz wszyscy będą myśleć, że ja znęcam się nad zwierzętami.
Chciałam to wszystko jakoś wycofać, usunąć.
Miałam nadzieję, że gdy pozbędę się tego ich statusu, to i strona o zdechłych kundlach też gdzieś przepadnie.
Poprosiłam więc Martynę, by mi w tej sprawie pomogła, ale ona dalej spokojnie bawiła się wachlarzem i marudziła, że chce wejść na fb.
– Najpierw to musisz mi pomóc – powiedziałam zniecierpliwiona, coraz bardziej bojąc się o moje konto. A może w tym statusie też nie było co powinno i teraz wszyscy to oglądają i tak źle o mnie myślą?
– Choć tu szybko – powiedziałam nerwowo do Martyny i już zaczynałam coraz bardziej żałować, że zdecydowałam się ją przyjąć do siebie na te kilka ostatnich dni wakacji. W końcu dziewczyna zwlekła się z kanapy, powoli odłożyła wachlarz na biurko i stanęła za mną wgapiając się w ekran mego komputera.
– No i co? – zapytała tępo.
– Pomóż mi – powiedziałam teraz już błagalnie. Martyna kazała sobie ustąpić miejsca i coś tam grzebała przy moim koncie a ja pełna obaw zajęłam jej miejsce na kanapie. Pewnie i tak mi nie pomoże – myślałam. Nie miałam zielonego pojęcia co powinnam teraz zrobić, bo nawet jeżeli usunę konto to i tak przez długi czas ludzie będą je mogli obserwować. Martyna pewnie już siedzi na swoim koncie i pisze z jakimś latynosem, bo nic do mnie nie mówi, tylko drapie się w głowę. A niech spier****.
Jeszcze dziś po południu zadzwonię do tych jej opiekunów, niech ją stąd zabierają i nie interesuje mnie, jak ona to zniesie. Usłyszałam z dołu krzątanie babci. Chyba pójdę lepiej do niej, bo siedzenie w tym pokoju nie ma sensu.
Kiedy jednak podniosłam się z kanapy Martyna przywołała mnie do siebie i spytała:
– Karola, co ty chcesz od tej sowy? Trochę mi ulżyło, że chociaż zdjęcie jest takie, jakie sobie wybrałam, ale nadal nie straciłam czujności i powiedziałam:
– Od sowy nic nie chcę, ale od fundacji zdechłych kundli owszem.
– Co? – parsknęła Martyna i wykonała ruch, jakby chciała zejść z fotela, ale tego nie uczyniła, tylko rozsiadła się wygodniej.
– Ej, ja jeszcze nie skorzystałam z komputera.
– Jak to nie – droczyła się koleżanka.
– Ale nie mam już tych kundli na swoim profilu? – zapytałam poddając się.
– No nie. Coś ty – mówiła ona, pisząc z kimś zawzięcie.
Muszę koniecznie to potem sprawdzić. A może mi się wydawało, że tam były? No nie, nie. Musiały być.