Categories
Sny

Dlaczego do Niemiec

Dziś macie okazję zasmakować nie jakiejś odgrzewanej zupy czy zimnego kotleta, ale przeczytacie świeżutki jak bułeczka sen, zapisywany jeszcze przed śniadaniem. Oto on:

Dlaczego do Niemiec.

Dzień przed wyjazdem do cioci Uli tata zaproponował mi, bym zamiast tego pojechała do mamy do Niemiec, a potem dopiero odwiedziła ciocię. Nie od razu ten pomysł przypadł mi do gustu, ale ponieważ wiele już razy obiecywałam mamie, że ją odwiedzę w jej miejscu pracy a do cioci jeżdżę co roku, więc w końcu dałam się namówić na ten szalony pomysł.
Samej podróży nie pamiętam, ale wiem, że dotarliśmy na miejsce bardzo szybko. Mama nie pracowała już u Sany, tylko w pewnej rodzinie z małymi dziećmi, u której kiedyś pracowała dorywczo. Mieszkanie było nieduże, ale urządzone ze smakiem. W progu powitał nas duży, czarny kocur, który nie był zadowolony z naszej obecności, bo pofukiwał cicho.
Udało mi się go musnąć po grzbiecie. Futro miał gęste, grube, lekko odstające od ciała.
Podobne zwierzę kręciło się pewnej zimy pod naszym blokiem. Tata od razu zostawił mnie w tym dziwnym domu. Mama usadziła mnie w salonie a zaraz potem wylegli domownicy. Mężczyzna w średnim wieku o lekko zachrypniętym, delikatnym głosie, takim trochę południowym. Kobieta – drobniutka Niemeczka o ostrym, niskim głosie. Bujną czuprynę miała przystrzyżoną, jej suknia była długa i lekko rozkloszowana u dołu. Kobieta przypominała mi trochę tego czarnego kota, który powitał nas na wejściu. Też była mi niechętna, choć usiłowała tego po sobie nie pokazywać. Dzieci – dwójka małych szkrabów, chłopiec pięć lat, a dziewczynka ze trzy.
Oboje mieli coś w dłoniach. Chłopczyk jakiegoś robota, a dziewczynka wachlarz, który zaraz położyła obok mnie na kanapie. Był bardziej podobny do hiszpańskiego wachlarza cioci niż do mojego. Nie uczęstowano mnie żadnym posiłkiem.
Czułam się bardzo nieswojo. Nie mogłam tego powiedzieć mamie, bo była wiecznie czymś zajęta.
Masakra. Mam nadzieję, że tata szybko wróci z tej swojej tajemniczej wyprawy i odwiezie mnie do cioci, gdzie nikt nie patrzy na mnie wilkiem, a pies przymila się do mnie a nie fuczy i prycha, niczym rozjuszona pantera.
Ponieważ nerwowa Niemka gdzieś się ulotniła, przystąpiłam do oględzin mieszkania. Na półkach w salonie było sporo książek i różnych bibelotów_pamiątek.
Widocznie rodzinka przy kasie i wiecznie gdzieś wyjeżdżała. Ten wachlarz dziewczynki pewno też z Hiszpanii. Po dokładnym zbadaniu salonu ruszyłam dalej.
Otworzyłam drzwi do mniejszego pokoju. Skrzypnęły głośno. Był to pokuj dziewczynki, bo na podłodze walało się mnóstwo lalek, głównie strojnie poubieranych księżniczek. Na jednej z półek leżał wachlarz.
Pewnie dziewczynka zdążyła go odnieść na miejsce, bo biegała po domu jak szalona razem z bratem.
Zaczęłam się nim bezwiednie bawić i rozmyślałam co tu ze sobą począć. W końcu usiadłam w kąciku na niedużej kanapce, uprzednio odsuwając zawrotną ilość maskotek.
Było mi ciasno, ale nie będę przecież dziewczynce robić porządków w zabawkach. Po chwili do pokoju dziecięcego zajrzała mama i wreszcie się do mnie odezwała:
Chcesz poczytać książkę?
Tak. A czy tobie wolno sprzątać te zabawki? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
Rzadko to robię, bo matka co wieczór przymusza dzieciaki i one same sprzątają, bo inaczej zabawki lądują na śmietniku.
Chciałam jeszcze o coś zapytać, ale mama już opuściła pokuj dziecięcy. Wróciła po chwili z moją książką, ale nie zatrzymała się na długo, bo w kuchni dał się słyszeć wielki rumor, więc rodzicielka pobiegła zobaczyć co się tam stało. Otworzyłam książkę, ale nie mogłam skupić się na czytaniu.
Zresztą, co będę czytać u cioci? Co za okropna sytuacja – myślałam.
Kiedy właśnie zamykałam książkę weszła Niemka a zaraz za nią dziewczynka. Zebrała wachlarz z kanapy i zaczęła się nim bawić, a matka ofuknęła ją ostro.
Pokaż pani Karolinie swoje zabawki. Zajmij się ładnie gościem. Do mnie coś tam burknęła po angielsku, ale jej nie zrozumiałam. Niemka wyszła mrucząc coś pod nosem, a dziewczynka spacerowała z wachlarzem po pokoju. Byłaś w Hiszpanii? – zapytałam ją po angielsku. Dziewczynka coś mi odpowiedziała, ale już jej nie słuchałam, bo właśnie do mieszkania wrócił tata, więc popędziłam do niego, by jak najszybciej zakończyć wizytę w tym dziwnym, niemieckim domu.
I jak? Pooglądałeś te swoje widoki? Porobiłeś zdjęcia?
Tak, ale mam jeszcze jedną rzecz do zobaczenia, ale to już jutro, bo dziś bym nie zdążył. Jest na to za późno. Pobawiłaś się z kotkiem?
Nie. Nie widziałam go od czasu, gdy opuściłeś mieszkanie. Czy nie lepiej by było już wracać? Tu nawet nie ma miejsca, aby się przespać. Tata zamyślił się przez chwilę i powiedział:
Idę porozmawiać z mamą.
Chciałam podsłuchać o czym rozmawiają rodzice, ale dziewczynka coś do mnie mówiła, a w pobliżu krzątała się jej matka, więc nie wypadało dziecka ignorować.
Pokaż mi swojego kotka – powiedziałam do dziewczynki.
On należy do mojego brata – odparła grzecznie dziewczynka po angielsku.
A ty nie masz zwierzątka? Dlaczego kociak nie jest wspólny?
On po prostu woli mojego braciszka. Ja miałam kiedyś małego pieska, ale zachorował i umarł.
Rozumiem. To przykre. Pewnie za nim tęsknisz?
Tak – odparła sucho dziewczynka i poszła sobie.
Chciałam udać się do kuchni, gdzie przebywali moi rodzice, ale wtedy z kolei dorośli Niemcy chcieli ze mną pogadać.
Nagle też pojawiła się jakaś dziewczyna w moim wieku, która bardzo szybko mówiła po angielsku i na pewno nie była Niemką. Nie dowiedziałam się jednak co ona tu robi. W domu panowało jakieś dziwne zamieszanie.
Ciągle ktoś się po nim kręcił i nawijał po szwabsku, albo po Angielsku. Marzyłam więc o tym, aby jak najprędzej opuścić to mieszkanie i ten kraj i pojechać do cioci, bo pewno już na mnie czeka i marudzi, że plany mi się pozmieniały.

Categories
Sny

Studio Pantera

Oprócz stresowania się przyszłą pracą, spać nie dawały mi również praktyki, a efekty tego są następujące.

Studio Pantera

Oni mają studio, biuro oraz koty; A ja miałam stres, zmartwienia i kłopoty.

Znowu praktyki. Tym razem było na prawdę ciężko cokolwiek znaleźć. W końcu jakoś się udało, ale naturalnie to nie był szczyt moich oczekiwań.
Kiedy tam zajechaliśmy przywitało nas mnóstwo kotów różnej maści i ras. Koty ocierały się o nasze nogi, zastępowały nam drogę. Wreszcie ktoś do nas wyszedł.
Była to kobieta w średnim wieku o dość przyjemnym głosie.
Zaprowadziła mnie wgłąb podwórza a tata wrócił do samochodu i odjechał. Kobieta posadziła mnie przy stoliku i podała herbatę wraz ze słodką przekąską. Pojawił się jeszcze mężczyzna o poważnym głosie. Zapowiadało się dość nieciekawie. Ludzie mili, wokół pełno wspaniałych kotów, ale gdzie moja praktyka, gdzie studio jakieś? Mili państwo przedstawili mi swoje koty.
Była tam między innymi angorska kotka, pers, jakaś mało znana, trudna do wymówienia rasa i mnóstwo dachowców.
– Zupełnie jak w grze mojego przyjaciela – powiedziałam. – A nie znalazło się przypadkiem w waszym domu miejsce dla kota syberyjskiego? To moja ulubiona rasa.
Lubisz je? – zapytał mężczyzna z ironicznym uśmieszkiem. – No cóż, ja za nimi nie przepadam. Są bardzo absorbujące.
– To chyba dobrze, nie? Jest z nimi ciekawie.
– U nas nie spodziewaj się kotów tej rasy – uciął mężczyzna.
Przez resztę dnia nic szczególnego się nie działo. Głaskałam koty, mężczyzna targował się z jakimś innym facetem, który przyszedł do ogrodu, a kobieta czesała po kolei każdego kota zwracając szczególną uwagę na te rasowe, z długą sierścią.
– A pani też nie lubi kotów syberyjskich? – zagadnęłam.
– Hmm, nie mam nic do nich, ale skoro mąż ich tak nie lubi, to nie będę go namawiać na nabycie kota tej rasy.

Następnego dnia było podobnie: mały poczęstunek z herbatą, niekończące się głaskanie i pielęgnacja kotów.
Jeszcze przed obiadem pan Arkadiusz, bo takie było imię mego opiekuna praktyk, przyniósł z piwnicy dwa mikrofony i nagrywał niektóre co głośniejsze okazy techniką ms.
Zeszło mu prawie do wieczora, ale był bardzo zadowolony z efektów swojej pracy.
– Jak się dobrze spiszesz, to dostaniesz kilka nagrań dla twojego przyjaciela – powiedział pan Arek na koniec dnia. W drodze do domu, zabraliśmy z sobą Dorotkę, ponieważ ciocia poprosiła, by kuzynka spędziła u nas kilka dni.
– Jutro Karolina jedzie na praktyki, Roman do pracy a ja mam coś ważnego do załatwienia. Nie możesz zostać w domu na cały dzień, więc pojedziesz z Karoliną do studia Pantera.
Jest mi bardzo przykro, że tak wyszło, ale nie mogę absolutnie nic na to poradzić – mówiła moja mama Dorotce, gdy już byliśmy w domu.
– Nie martw się kuzynko. Nie będzie tak źle. Tam jest mnóstwo kotów i dużo przy nich pracy. Pani Gosia na pewno znajdzie dla ciebie jakieś zajęcie – pocieszałam skonsternowaną siostrę cioteczną.
Trzeci dzień praktyk a w nim zmiany. Na początek około godzinne nagranie kilku nowoprzybyłych kociąt, zwyczajowa przekąska a potem się zaczęło. Dorotka została z panią Gosią w ogrodzie a mnie pan Arkadiusz zabrał do jakiegoś garażu. Tam również kręciło się mnóstwo kotów, ale mężczyzna je odpędzał. Pan Arek zorganizował nam jakie takie miejsca do siedzenia i zaczął mnie ostro przepytywać z tematów traktujących o moim kierunku.
Miałam totalną pustkę w głowie. W końcu pan Arek stwierdził, że tu nie ma warunków, bo w pobliżu hałasowała wściekle jakaś maszyna a niesforne koty bez przerwy ocierały się o nasze nogi. Mężczyzna zabrał mnie więc do budynku.
Przeszliśmy przez kilka schodków i przemierzyliśmy kilka korytarzy. Wreszcie pan Arkadiusz otworzył drzwi pomieszczenia, które z początku wydawało się być biurem, choć była w nim niezła akustyka. W pokoju przebywały dwie kobiety i coś tam pisały na komputerach, drukowały, przekładały papierki. Ot, zwykła praca biurowa. Mężczyzna wyprosił je z pomieszczenia i dał im dziś wolne z czego na pewno się ucieszyły.
Wskazał mi fotel, sam również usiadł na podobnym i jął pytać dalej. Nie pomogła mi studyjna cisza.
Nadal nic nie wiedziałam. W końcu pan Arek otworzył jakąś sesję we włączonym przez biuralistki komputerze i zaczął miksować.
– No, Karolino, co mi powiesz o tej gitarze? – zapytał gwałtownie przerywając pracę.
– O tej gitarze elektrycznej? – zapytałam głupawo.
– No a o jakiej! – wrzasnął mężczyzna. – Ty nic nie wiesz, nic nie umiesz! – denerwował się dalej. – ja się zapytam odpowiednich osób co ty powinnaś umieć i wystawię ci odpowiednią ocenę! – grzmiał pan Arkadiusz.
Byłam przerażona. A jeśli pan Arek zadzwoni w tej sprawie do pana Patryka, albo choćby pana Fryderyka? A jeśli porozumie się z realizatorami ze studia „United records”? Oni mnie też przepytywali, zwłaszcza pan Wojciech i napewno by się nie ucieszyli na wieść, że nic w tej mojej łepetynie nie zostało. Z utęsknieniem czekałam do końca dnia i nosiłam się z zamiarem, że już tu nigdy nie wrócę. Kiedy pan Arkadiusz przestał się na mnie wydzierać, powyłączał sprzęt, zamknął biuro-reżyserkę i zabrał mnie z powrotem do ogrodu pełnego kotów. Dorotki w nim nie zastałam.
Pewnie przebywa gdzieś z panią Gosią w jakiejś kociarni, albo dostała jakieś zajęcie w domu. Po wypiciu herbaty przyszedł wreszcie koniec zajęć i tata przyjechał po nas. Dorotka była bardzo zadowolona z dnia i przez całą drogę nie zamykały jej się usta. Kuzynka opowiadała o rozlicznych kotach, które udało jej się dotknąć o jakiejś znajomej pani Gosi, która przyszła w odwiedziny ze swą córeczką, młodszą od Doroty o rok i o pysznych smakołykach, które podsuwała jej pod nos pani Małgorzata. Na szczęście nie zdążyłam się wypowiedzieć o moich wrażeniach. W domu pokłóciłam się z kuzynką o jakąś głupotę, bo po tych okropnych przeżyciach w studiu „Pantera” stałam się bardzo rozdrażniona. Mama zamiast zapytać co się stało i wziąć mnie w obronę stanęła za Dorotką i ochrzaniła mnie na czym świat stoi.
Kiedy ja zadzwoniłam do koleżanki, by się wyżalić, rodzicielka zawiozła Dorotę do Czostkowa, gdzie miała spędzić resztę dziwnej kwarantanny.
Przez tę kłótnię rodzinną nie miałam ochoty opowiadać rodzicom o dzisiejszym zajściu na praktykach.
Tylko co ja jutro zrobię, jak mi przyjdzie tam jechać?

Categories
Sny

Usiłuję wygrać milion złotych, więc proszę Was o ciszę

Bardzo lubię oglądać teleturnieje i często mi się one śnią. Często zastanawiam się bowiem, jak wyglądają kulisy takiego programu. Oto efekty mych nocnych na ten temat rozważań.

Usiłuję wygrać milion złotych, więc proszę Was o ciszę

Ktoś mnie chyba zgłosił do teleturnieju, bo ja nie pamiętam, bym sama to czyniła. W każdym razie nadszedł ów dzień i stawiłam się na umówione miejsce, by zmierzyć się z dwunastoma pytaniami i przy pomocy trzech nędznych kół ratunkowych, przynieść do domu milion złotych Polskich. Już miałam dokładny plan, jak szybko pozbyć się tej forsy:
– dobry rejestrator dźwięku plus do tego mikrofon;
– wyjazd do Hiszpanii, najlepiej na dłużej;
– pies pinczer miniaturowy z rodowodem, albo ewentualnie jack Russel terrier; trochę na konto oszczędnościowe, a trochę najbliższym mi osobom, ale takim naprawdę naj naj, bo milion to znowu nie jest tak dużo. No dobra, bo odbiegłam od tematu.
Stawiam się na umówionym miejscu i witam z Hubertem Urbańskim. Nie zabieram z sobą nikogo, ani niczego, jak to zwykle miewają w zwyczaju uczestnicy tej gry. Prezenter z przykrością informuje mnie, iż z powodu nieznanych mu bliżej przyczyn, moja „zabawa” odbędzie się w nieco utrudnionych warunkach. Ta informacja tak mnie zaskoczyła, że nie wiedziałam co powiedzieć, więc nie odezwałam się ani słowem, tylko weszłam z dziennikarzem do pobliskiego budynku. Tam pośpiesznie zostawiłam w szatni okrycie wierzchnie, gdyż nie mogłam się już doczekać pierwszego pytania zbliżającego mnie do miliona. Pan Hubert Urbański zabrał mnie do niedużej sali, zbliżonej wyglądem do jednej z sal ćwiczeniowych uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. W pomieszczeniu przebywało mnóstwo ludzi.
Czyżby to była moja publiczność? Wszyscy rozmawiali głośno, śmiali się, niektórzy nawet grali w karty. W ogóle atmosfera była raczej targowa, ale starałam się to ignorować.
Kiedy zasiadłam obok prowadzącego teleturniej, to ten wyciągnął z kieszeni malutki głośniczek za parę złotych, puścił muzykę jaka zwykle towarzyszy grze i bez żadnych wstępów zaczął czytać pierwsze pytanie, nabazgrane na jakimś pomiętym świstku papieru. W dalszym ciągu próbowałam zachować stoicki spokój, choć w miarę rozwoju wydarzeń, stawało się to coraz trudniejsze, bowiem publiczność z chwilą odczytania pierwszego pytania bynajmniej nie zamilkła, a może nawet zwiększyła głośność wydawanych przez siebie hałasów. Pierwsze trzy, może cztery pytania zdawały się być całkiem przyjemne.
Jedno nawet dotyczyło realizacji dźwięku.
Później jednak zaczęły się schody. Przy pierwszym zawahaniu poprosiłam o pomoc publiczność i wtedy pan Urbański wstał od stolika przy którym siedzieliśmy i jął rozpytywać rozgadaną publiczność o poprawną odpowiedź.
Mimo tak ogromnego zamieszania oraz totalnego braku profesjonalizmu, prowadzącemu teleturniej udało się w końcu wydusić poprawną odpowiedź.
Wykorzystanie koła pół na pół, wyglądało mniej więcej tak, że Urbański przekreślił rozlatującym się długopisem dwie błędne odpowiedzi.
Udało mi się wybrać poprawną z dwóch pozostałych.
Kolejne pytanie dotyczyło jakiegoś jeziora, a dokładniej osoby, która się do niego rzuciła.
Rzecz się działa w Meksyku, więc zadzwoniłam do przyjaciela-Martyny, by poprosić o pomoc.
Niestety nie było odpowiedzi po pierwszym sygnale, jak to zwykle bywa w poszczególnych odcinkach teleturnieju.
Dopiero po trzecim, czy czwartym sygnale dał się słyszeć jakiś chrobot. Jednak zamiast miłego, pełnego otuchy dzień dobry, usłyszałam przeraźliwy wrzask niczym z horroru, a potem tupot nóg.
Następnie wszystko ucichło a połączenie zostało przerwane.
Moja zabawa również dobiegła końca, bo pan Hubert Urbański powiedział:
– Z powodu tak brutalnie i bezpowrotnie utraconego ostatniego koła ratunkowego, przerywam dalszą grę. Żeby jednak pani nie odchodziła od nas z pustymi rękami, otrzyma pani od nas pieniądze na jedno z marzeń (to najtańsze), o których pisała pani w formularzu zgłoszeniowym.
Teraz proszę się udać do domu, a ja postaram się dowiedzieć, co też się mogło stać pani przyjaciółce.
Była ona bowiem pod naszą opieką przez czas teleturnieju, dlatego musimy bezzwłocznie dowiedzieć się co jej się przydarzyło. Wróciłam więc do domu najbliższym pociągiem, mając nadzieję, że otrzymam pieniądze na tego pinczera, bo to było najmniej kosztowne marzenie i umierałam ze strachu co też się stało Martynce. W drodze do mieszkania zostałam porwana i poprowadzono mnie chyba przez ten sam korytarz, co koleżankę, bo poznałam po pogłosie.
Porywacz powiedział, że zrobi mi krzywdę i zostawi tam, gdzie będę chciała.
Wtedy to pomyślałam sobie, że jeśli zrobi mi małą krzywdę i będę potem w stanie normalnie żyć, to mógłby mnie zostawić w Hiszpanii i bylibyśmy kwita. Poprosiłabym go też o wypuszczenie Martyny i razem spędziłybyśmy czas w tym kraju. Ona pomagałaby mi porozumiewać się z tamtejszą ludnością, a ja służyłabym jej pieniędzmi. Porywacz zabrał mnie do sali podobnej do tej, w której usiłowałam wygrać milion, ale tym razem pomieszczenie było wyludnione. Na stole stał mały piesek na wysokich nóżkach i merdał przyjaźnie ogonkiem. Gdy wyciągnęłam do niego rękę, by go pogłaskać, usłyszałam gdzieś z kąta sali głos Huberta Urbańskiego:
– Nie ma nic za darmo! Bierzesz psa i liczysz się z konsekwencjami, czy może odchodzisz stąd i nie mówisz nikomu ani słowa o minionych wydarzeniach, bo będą konsekwencje, tyle że znacznie gorsze?
– Jakie będą pierwsze konsekwencje, a jakie drugie? Gdzie jest Martyna i w jakim jest stanie? Czy piesek ma papiery i czy nie są one fałszywe? Dlaczego mają być konsekwencje skoro odpowiedziałam poprawnie na zadawane mi pytania? Powinnam dostać dodatkowe koło ratunkowe z powodu niemożliwie hałasującej publiczności.
– Pytania były przygotowane pod ciebie i gdybyśmy nie unicestwili twojej przyjaciółki, to pewnie byś ten milion wygrała – mówi prezenter już spokojniejszym tonem. – Nie zrażona grozą sytuacji prostuję się i mówię mocnym głosem:
– Proszę mi teraz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Ja nie daję żadnych ulg, ani tym bardziej kół ratunkowych, więc najzwyczajniej: Żądam wyjaśnień!!!

Categories
Sny

Zwierzę po przejściach

Tata przyniósł z pracy osobliwe zwierzę domowe.
Była to mysz, ale przypominała raczej świnkę morską, bo była duża i puszysta. Całkiem przyjazny był to gryzoń, ale przebywając w jego obecności czuło się nieuzasadniony niepokój. Zwierzę było jakieś zalęknione, nienaturalnie spokojne.
– Tato, dlaczego ta mysz jest taka dziwna?
– Bo jest po przejściach – powiedział spokojnie tata szykując posiłek.
– A co ona przeżyła? – drążyłam dalej.
– Mieszkała w trzyosobowej rodzinie ze skłóconym bardzo małżeństwem.
– A dlaczego się u nas znalazła?
– Bo jest śliczna i nie powinna sprawiać kłopotów.
– A dlaczego ją wyrzucono?
– Zaraz ci opowiem – Ojciec wyszedł na chwilę po coś do schowka a wróciwszy podjął pełną grozy opowieść.
– Było późne popołudnie. Wszyscy członkowie tej rodziny siedzieli w dużym pokoju. Ojciec oglądał telewizję, matka czytała gazetę, a dziewczynka siedziała przy oknie ze znudzeniem mrużąc oczy. Pogoda za oknem była piękna, więc kobieta wpadła na pomysł, by zabrać gdzieś dziewczynkę i osłodzić jej nudny wieczór.
– Kochanie, chcesz pójść do twojego ulubionego parku? – zapytała matka.
– Tak mamusiu – odpowiedziało dziecko i otworzyło szerzej oczka.
– Kochanie zjedz więc najpierw kolację, to wrócimy trochę później. Teraz późno zmrok zapada. – Kobieta podniosła się z kanapy i na prędce przygotowała córce posiłek. Ta zjadła go z ochotą i pobiegła do swojego pokoju, by nakarmić gryzonia.
– Kochanie podwieziesz nas do parku? Będzie szybciej i mała spędzi tam więcej czasu – zwróciła się kobieta do swego męża.
– Co ty znowu wymyślasz! – burknął małżonek. Siedźcie cicho na dupie i nie marudźcie mi tu.
– Ale mała przez cały dzień siedziała w domu. Niech też ma coś z weekendu.
– Przecież ma swojego brudnego, śmierdzącego gryzonia.
– Kochanie, nie mów tak. To zwierzę jest nietypowe, ale przecież nic złego nie robi. Czasem tylko podgryzie jakiegoś buta, ale przecież nawet niektóre psy tak robią.
– Ta kupa futra doprowadza mnie do szału – warczał mężczyzna.
– To daj mi chociaż kluczyki do samochodu – powiedziała cicho matka dziewczynki, a do oczu już napływały jej łzy.
– Daj mi kurwa święty spokój! Ja też siedziałem cały dzień w domu i żyję. Odczep się wreszcie ode mnie i daj mi w spokoju obejrzeć telewizję.
– Ale ty ją oglądasz przez cały dzień – skarżyła się słabo kobieta. W tym momencie dziewczynka wyszła z pokoju z jakąś zabawką w ręce i była gotowa do wyjścia. Kobieta widząc ją nabrała znowu odwagi i podeszła do męża, by zabrać mu pilota i wyłączyć znienawidzone pudło, ale on okazał się szybszy.
Błyskawicznie schował pilota, poczym złapał leżącego obok gryzonia i rzucił nim w stronę kobiety. Dziewczynka wrzasnęła przeraźliwie i ze łzami w oczach uciekła do swojego pokoju. Kobieta też zaczęła płakać i wybiegła do kuchni. Gdy ochłonęła nieco złapała puchate zwierzątko swojej córeczki i zapakowała je do niedużego, wyścielanego pudełka.
Następnego dnia, gdy byliśmy naprawić im telefon, tyranizującej głowy rodziny akurat nie było w domu, bo była w pracy. Dziewczynka natomiast przebywała w przedszkolu. Jej matka siedziała z sąsiadką w kuchni i popijając herbatę wylewała żale i smutki.
Zmarnowana po wczorajszym wydarzeniu kobieta podeszła do nas pod koniec pracy i zapytała:
– Czy któryś z was nie zechciałby przygarnąć tego małego, biednego zwierzątka? Niech chociaż ono nie męczy się w tym domu. Chłopaki oglądały gryzonia, ale nikt jakoś nie kwapił się, by go wziąć.
Mnie natomiast zwierzak bardzo przypadł do gustu, więc go przyniosłem.
– To bardzo smutna historia – powiedziałam po dłuższej chwili milczenia a tata postawił na stole gorący posiłek.
– Ta kobieta powinna zgłosić to na policję i wnieść sprawę do sądu.
– Pewno chętnie by się wyprowadziła ze swoją córką, ale nie ma gdzie – snułam przypuszczenia a puchate zwierzątko niespokojnie gmerało się w pudełku.
– Pewnie też chce jeść – wyraził przypuszczenie tata i nasypał mu do miseczki jakichś ziarenek.
Następnego dnia zostałam całkiem sama z gryzoniem.
Trochę się go bałam, ale postanowiłam dać mu szansę.
Skoro zajmowała się nim dziewczynka w wieku przedszkolnym to zwierzę nie mogło być niebezpieczne.
Mimo zakazów taty wypuściłam je z klatki. Z początku zwierzę nie wyrażało chęci zwiedzania, ale już po chwili powoli ruszyło na rekonesans.
Chodziłam po pokoju na czworakach trzymając rękę na plecach gryzonia, by mieć pewność gdzie ono obecnie się znajduję. Zwierzak szedł bardzo powoli i obwąchiwał wszystko. W jednym miejscu przez chwilę skrobał po dywanie.
Zatrzymał się też przy kablach, ale na szczęście nie ugryzł żadnego.
Mimo że zachowywał się spokojnie jakoś nie potrafiłabym do końca mu zaufać i zostawić go bez opieki poza klatką.
Kiedy znudziło mi się już za nim chodzić wzięłam go na ręce i przyszedł czas na pieszczoty. Gryzoń zachowywał się trochę jak kociak.
Wydawał z siebie pomruki i rozciągał się do smerania, ale widać było, że nie jest całkiem wyluzowany.
Później znowu go puściłam.
Wtedy w domu zjawił się tata, ale tylko na chwilę, by dowiedzieć się jak sobie radzę z opieką nad zwierzęciem. Nie zdążyłam schować go do klatki i tata nie był zadowolony, że go wypuściłam.
– Ale ja go pilnuję – broniłam się.
– Ale to tylko jego dobra wola, że chcę z tobą współpracować. Jak by tylko chciał, to zwiałby gdzieś za szafę, pogryzł wszystkie kable i załatwił się tam. To jest zwierzę po przejściach .Pamiętaj o tym. Kiedy wrócę z pracy, to pojedziemy do Czostkowa, do pewnego księdza, który zajmował się w swoim życiu różnymi zwierzętami i doradzi nam co z tym gryzoniem mamy czynić.
Niechętnie schowałam zwierzę do klatki, ale poczułam nagle ulgę i z przyjemnością oddałam się swoim sprawom. Po pracy tata pośpiesznie zjadł posiłek i pojechaliśmy z gryzoniem do Czostkowa. Ciocia zaprowadziła nas do księdza, który miał nam służyć radą.
Ksiądz miał bardzo nietypowy głos. W drodze do niego ciocia powiedziała, że jest on wielkim podróżnikiem. Gdy zjawiliśmy się u niego był zajęty rozmową z jakimś mężczyzną.
Kiedy wreszcie skończył, zaprosił nas do swojego ogrodu i zapytał w jakiej przyszliśmy sprawie. Tata po krótce opowiedział historię biednego zwierzęcia oraz okoliczności w jakich je otrzymał, a potem zapytał, co należy z nim uczynić.
Ksiądz kazał sobie pokazać gryzonia, więc tata tak uczynił.
– Na razie możecie go zostawić u mnie na jakieś dwa tygodnie, a ja je przyobserwuję i powiem wam co z nim.
– A czy to nie będzie dla niego jeszcze większa trauma, że w tak krótkim czasie znów zmienia właściciela? – zapytałam niezadowolona z obrotu sprawy.
– Może trochę będzie, ale jednak zawsze najważniejsze jest dobro człowieka. To zwierzę nie jest ani myszą, ani kotem, ani królikiem. Już sam fakt, że nie jest ono znanym przeciętnemu hodowcy zwierząt domowych stworzeniem sprawia, że człowiek się go obawia i jest to w pełni zrozumiałe. Poza tym jeden dzień, to nie jest wcale dużo. On jeszcze nie zdążył się do was przyzwyczaić. Poza tym będziecie przecież mogli odwiedzać je co kilka dni i widzieć, jak nabiera sił.
– A czy ksiądz może wie, co to za zwierzę? – zapytał rzeczowo tata.
– Jeszcze nie. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Myślę, że nie powinno ono znajdować się w Polsce i jest zapewne pod ochroną, ale teraz już nie ma sensu, by wywozić je do jego rodzinnego kraju, bo raczej nie poradziłoby sobie bez opieki.
– W takim razie zostawimy je u księdza – zadecydował ostatecznie tata i ksiądz zabrał z sobą pudełko, a ciocia odprowadziła nas do siebie. W jakiś czas potem pojechaliśmy odwiedzić gryzonia, ale ksiądz stwierdził, że ten tak bardzo zadomowił się w jego ogrodzie, że ma tam mnóstwo swoich kryjówek i wychodzi tylko do karmienia, a że nie mieliśmy zbyt dużo czasu, więc nie miałam szans by je zobaczyć.
– Pewnie ksiądz sprzedał je za niezłą sumkę – powiedział tata w drodze powrotnej.
– Oszukał nas. Dlaczego chciałeś go u niego zostawić?
– To że pomogłem kobiecie pozbyć się zwierzęcia, to nie znaczy, że sami musimy je mieć. Pamiętasz Fridę? Przygarnąłem ją, bo tego potrzebowała, a potem wydałem ją, bo znalazłem dla niej miejsce.
– Ale Frida ci przeszkadzała, a temu zwierzęciu nie dałeś ani jednej szansy – oburzałam się.
– Och nie narzekaj. Nawet nie wiemy co to jest za zwierzę. Może tego się w ogóle w domu nie hoduje? Ta rodzina była dziwna. Nie chciałem mieć u siebie jej cząstki. – Ja w sumie też nie chciałam, ale coś jednak mówiło mi, żeby choć trochę to zwierzę u siebie potrzymać.
– Ale ksiądz wiedział co to jest – kontynuowałam dalej rozmowę.
– Pewnie wiedział. Nie przejmuj się tym. Zapomnij o śmiesznym gryzoniu. Zrobiłem mu zdjęcie, to może w wolnej chwili sprawdzę w internecie co to za osobliwość.
– A potem będziesz żałować, że sam tego nie sprzedałeś – powiedziałam z satysfakcją i ucięłam temat. W domu wciąż myślałam o zwierzęciu i wyobrażała mi się scena, którą opowiedział mi tata.
Postanowiłam w najbliższym czasie sama zadzwonić do księdza i wyciągnąć z niego nurtujące mnie informacje, bo jak widać od taty nic nie uzyskam. Cioci też to chyba na rękę, że pozbyliśmy się zwierzęcia i przyklaskuje temu. A niech sobie przyklaskuje. Ja się muszę dowiedzieć co to jest i nie odpuszczę.

Categories
Sny

Prawdopodobnie trwały zanik pamięci

Przed egzaminami zawsze śniłam jakieś głupoty o nich. Czasem były to zwykłe, bez ładu i składu pierdoły, czasem zaś całkiem ciekawe historie. Ta dotyczy akurat mojego egzaminu z realizacji dźwięku. Miłego czytania 🙂

Prawdopodobnie trwały zanik pamięci

– Powtarzam jeszcze raz: Jak wchodzimy do sali egzaminacyjnej, podajemy: symbol cyfrowy zawodu, specjalizację oraz swoje, uprzednio podane dyrekcji hasło egzaminacyjne. Pamiętacie?
– Pamiętamy – odpowiedzieli wszyscy zgodnym chórem i nastał koniec zajęć. Jutro egzamin a ja już cała w stresie.
– Egzaminy mogłyby dla mnie w ogóle nie istnieć – mówię do Wiki już w internatowej sypialni.
– Przestań znowu uruchamiać to swoje czarnowidztwo. Będzie dobrze. Twoje hasło egzaminacyjne powinno brzmieć mniej więcej tak: czarnowidz311, albo czarnowidzka007 – szydziła koleżanka.
Usiadłam zrezygnowana na łóżku i wyciągnęłam komputer. Nie chciało mi się iść na obiad. Ogarnęła mnie apatia. Pogoda była przepiękna. Może spacer dobrze by mi zrobił?

Dzień egzaminu.

Cała procedura wygląda tak, że najpierw wchodzimy do sali, gdzie się meldujemy a potem dostajemy oficjalną informację, że egzamin odbędzie się w studiu i takie tam.
Wchodzę do sali zameldowania. Oczywiście musiałam coś pokręcić przy przedstawianiu się, chyba symbol cyfrowy zawodu, ale mam nadzieję, że to nie spowoduje niedopuszczenia do egzaminu czy czegoś w tym rodzaju. Jestem maksymalnie zestresowana i cała się trzęsę.
Członkowie komisji meldującej najwyraźniej to widzą, bo nie przedłużają sztucznie procedury, pośpiesznie coś skrobią na karteczkach i każą udać się do studia. Tam już wszyscy siedzą przy stanowiskach. W naszej grupie zdaje również Emilia. Siedzi na miejscu Marcela.
Nawet nie wiem, kto jej na to pozwolił. Nie obchodzi mnie to.
Chcę, by było już po wszystkim. Zasiadam do stanowiska, nakładam słuchawki i zapoznaję się z instrukcjami.
Wykonaj wzorzec… Puszczam wzorcowy kawałek.
Jest bardzo wolny, powiedziałabym nawet sztucznie spowolniony.
Kurczę, jakie to będzie tempo? – myślę nerwowo i nagle czuję, że odpływam.

Po egzaminie

– No i już po egzaminie. Jak się czujesz? Trudne, łatwe? – zasypuje pytaniami pan Patryk.
– Nie wiem – bąkam.
– No, ale tak ogólnie? – drąży temat nauczyciel.
Wtedy nie wytrzymuję i wybucham płaczem.
– Ja nic nie pamiętam! Nic! Nie wiem co było na egzaminie! – wydzieram się na cały korytarz.
– Tylko ten spowolniony kawałek, poza tym nic! – wrzeszczę dalej i zalewam się łzami. Od silnego, spazmatycznego płaczu zaczyna mi brakować tchu. Pan Patryk prowadzi mnie do pobliskiej sali muzycznej, bym nie robiła widowiska. W końcu trochę się uspokajam i pytam:
– I co teraz? Jak to się skończy? Ja na prawdę nie wiem, co robiłam na tym egzaminie. Może walczyłam z tym cholernym kawałkiem, może nie. Nie wiem, nie wiem, nie wiem!
– Ale zapisałaś chociaż efekt swojej pracy? – zapytał pan Patryk nerwowo.
– Nie pamiętam. Nic oprócz tego pieprzonego wzorca w mej pamięci się nie zachowało. – Pan Patryk westchnął ciężko i powiedział tylko: Zobaczymy.
Później jeszcze koledzy wypytywali mnie o egzamin, dzielili się swoimi przemyśleniami a mnie doprowadzało to do szału, bo czułam w sobie tylko pustkę, słyszałam ten przeklęty wzorzec i tyle.
Wreszcie wszyscy zrozumieli, że jak na razie egzamin to dla mnie temat tabu i zaczęli otaczać mnie troskliwą opieką. Przynosili mi moje ulubione przysmaki, znosili moje ulubione płyty i wszystko, co choć trochę poprawiłoby mi nastrój. Pani Ewa załatwiła mi nawet wyjazd na wycieczkę z jakąś młodszą klasą, bym poprzebywała na świeżym powietrzu przez większość dnia. Zgodziłam się na ten wyjazd dla świętego spokoju. W autokarze będąc nawet nie słuchałam muzyki tylko myślałam co ja teraz pocznę.
Może jak ja byłam w tym letargu czy jak to zwać, powypisywałam jakieś głupoty na tych egzaminatorów, albo przewaliłam wszystkie poziomy w tym pieprzonym miksie, bądź nie zapisałam efektów swojej pracy? A jak się rozniesie, że miałam taką przypadłość to jeszcze wszystkim egzamin unieważnią, bo pójdzie fama, że w tej szkole ćpa się przed egzaminem. O Boże! Co ja teraz pocznę.
Zawieziono nas do jakiegoś parku rozrywki czy czegoś w tym rodzaju.
Było tam mnóstwo coli i hałaśliwych dzieci.
Wszystkie konkursy i zabawy były prowadzone przez różnych celebrytów. Jeden z opiekunów naszej grupy namówił Shakirę, by wybrała się z nami w dalszą drogę. Piosenkarka zgodziła się chętnie, bo miała już dość rozwrzeszczanych dzieciaków i litrów coli. W autobusie śpiewaliśmy po hiszpańsku jej piosenki. Zadzwoniłam do Martyny, by ją poinformować, że siedzę w jednym autobusie z Shakirą, ale ona nie odebrała, więc tylko puściłam sms'a z tą wieścią.
Zrobiło mi się okropnie przykro, że przyjaciółka nie może poprzebywać z Shakirą. W czasie następnego postoju popytałam piosenkarkę o hiszpańskich wokalistów, z którymi przyszło jej śpiewać, by potem opowiedzieć wszystko przyjaciółce. Shakira zrobiła na mnie dobre wrażenie.
Była pogodna, otwarta, chętna do rozmowy a w realu nawet nie przeszkadzał mi jej kozi głos, gdy coś śpiewała.
Wspomniałam celebrytce o Martynie, o jej bezgranicznej miłości do Latynosów a ona obiecała, że spróbuje sprawić jej kiedyś jakąś niespodziankę.
Potem piosenkarka musiała się z nami pożegnać a do mnie znów powróciły myśli o egzaminie.

Ogłoszenie

– Ten prawdopodobnie trwały zanik pamięci sprawił, że nasz tegoroczny egzamin mógł zostać unieważniony – grzmiał w studiu pan Patryk a ja zaczerwieniłam się po same uszy.
– Zakazuję wam więc wspominać komukolwiek o tym niebywałym zajściu…

Rozmyślania

W czasie zajęć z panem Patrykiem i po nich zaczęła mnie dręczyć inna myśl. Mianowicie zdałam sobie sprawę, że teraz, po tym wszystkim wcale nie chciałabym, by te trzy godziny wróciły do mej pamięci.
Bałam się tego, co w nich zobaczę. Nie byłam przygotowana na spotkanie z nimi i wiedziałam, że ta historia z egzaminem, pozostawi trwały ślad w mojej psychice, a do ogłoszenia wyników, moje życie będzie potworne, ponieważ strach przed odzyskaniem pamięci oraz strach przed konsekwencjami tego osobliwego zdarzenia nie da mi spokoju.

Categories
Sny

Powrót do gry

Z tego co mi wiadomo sporo Eltenowiczów chodzi bądź chodziło do szkoły muzycznej. Czy w trakcie chodzenia do niej, zwłaszcza przed egzaminem, czy jakimś występem zdarzyło wam się śnić o graniu czy śpiewie? Mnie stosunkowo rzadko i co najciekawsze, historia, którą chcę Wam teraz przedstawić przyśniła mi się w wakacje. Dedykuję ją wszystkim uzdolnionym muzycznie czytelnikom mego bloga.

Powrót do gry

Był koniec roku i miałam występować na programie artystycznym.
Miałam tam dwie rzeczy do zrobienia i bardzo mi się one podobały.
Spakowałam się bardzo szybko i zaraz pobiegłam na salę, jakby to miało coś przyspieszyć. Po występie wpadłam jak burza do pokoju i jeszcze coś tam dopakowałam. Po chwili przyszedł tata i oznajmił, że będziemy jechać jeszcze z dwiema paniami.
Nawet nie zapytałam, co to za kobiety, tak byłam zaaferowana swoim udanym występem i początkiem upragnionych wakacji.
Kiedy wsiadłam do samochodu, panie już tam były i rozmawiały o czymś głośno, ale wydawało mi się, że jest ich trzy. Korek był dość duży. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że chyba coś zostawiłam w drugiej szafce, którą potraktowałam przy pakowaniu po macoszemu.
Podzieliłam się moimi obawami z tatą, a on niezadowolony powiedział:
– Przecież miałaś czas na spakowanie się. Zresztą, co ty mogłaś tam zostawić.
Myślałam, że może tata się wróci, ale teraz, w takim korku, to chyba nawet trudno zawrócić. No nic.
Najwyżej nie będę miała jednej opaski. Na szczęście, to nie pieniądze.

Specjalna etiuda

Nowy rok szkolny zapowiadał się bardzo dobrze.
Pogoda była piękna, wręcz niestosowna do roku szkolnego, wszyscy wrócili cali i zdrowi do szkoły.
Któregoś dnia, jeszcze na początku września zaczepiła mnie pewna starsza pani o niskim głosie:
– Dzień dobry. Nazywam się Felicja Kłos i jestem nauczycielką fortepianu w tutejszej szkole muzycznej. Chciałabym bardzo, byś powróciła do naszej szkoły i uświetniała ją swoim pięknym graniem.
– Dziękuję, że pani o mnie pomyślała, ale ja miałam długą przerwę w graniu. Poza tym chcę teraz zająć się nauką. Obawiam się też, że po takiej przerwie będzie mnie trudno czegoś na moim poziomie nauczyć, a nie chcę grać dziecinnych utworów, na to nie mam czasu.
– Spokojnie kochana, zaufaj mi. Ja mam przygotowaną dla ciebie taką specjalną etiudę. To jest utwór na rozgrzewkę. Jest on przeznaczony właśnie dla osób, które po długim okresie gry z jakiegoś powodu przerwały naukę. W końcu przyduszona do muru zgodziłam się.
– Dobrze. Mogę trochę pograć, ale jeśli to będzie kolidować z moją nauką zaraz zrezygnuję.
– Ależ kochana. Nic się nie martw. Wszystkiemu na pewno podołamy. Przyjdź jutro, jeśli możesz o trzeciej po południu. Nic nie powiedziałam dziewczynom o przedłużeniu szkoły muzycznej, bo Emilia znów by mówiła: "Po co się zapisywałaś" i takie tam inne. A tak chciałam mieć spokojniejszy rok, bez dodatkowych zajęć.
Dziwiło mnie też to, że pani Martyna nie zaproponowała mi dalszej nauki, tylko jakaś nowa nauczycielka. I żadnych zapisów, żadnych papierów? Może dopiero jak przyjdę na pierwszą lekcję?

Pierwsza lekcja fortepianu z panią Felicją

Kiedy zjawiłam się w 05, bo teraz nowa nauczycielka tam urzędowała zostałam przywitana gorąco.
– Witaj Karolinko. Już przygotowałam dla ciebie nutki, a zanim zaczniesz grać, mam dla ciebie miłą niespodziankę. Włóż tu rękę. Z ogromną ciekawością wykonałam polecenie i włożyłam rękę do niedużego pudełka. W środku siedział mały piesek, chyba szczeniak o sierści Miśki.
– Będę ci za każdym razem przynosić pieska, żebyś mi się odprężała przed lekcją, a jak się będziesz dobrze sprawować, to ci jednego dam.
– Skąd pani wiedziała, że akurat takie psy mi się podobają? – zapytałam już całkiem zbita z tropu.
– Pytałam twojego tatusia kochanie.
– Ale ja ostatnio rzadko rozmawiam z tatą o psach, bo mamy tego niegrzecznego Froda, więc raczej nie mam szansy na nowego, chyba, że tata znajdzie dla Froda dom, tak jak dla Fridy.
– O, kochanie. Na Froda też znajdziemy jakiś sposób. Musisz tylko pięknie grać, a wszystko pójdzie jak z płatka.
– A czy to jest pani piesek?
– Tak. Ja mam taką małą suczkę, a moja sąsiadka i przyjaciółka zarazem ma małego terierka o podobnej sierści, więc zawsze dopuszczam moją suczkę do niego i zawsze wychodzą z tego ładne szczeniaki i przynajmniej wiemy czego się po nich spodziewać, a potem razem znajdujemy dla nich dom.
– Czy u pani wszystko układa się tak szczęśliwie?
– Tak kochanie, bo moi uczniowie pięknie grają, a teraz czas na ciebie. Siadaj do instrumentu, nauczę cię paru taktów i zobaczysz, że to nie boli.
Rzeczywiście etiuda szybko mi wchodziła, a nauczycielka mnie chwaliła. Po lekcji dała mi jeszcze pogłaskać szczeniaka.
– Następnym razem pozwolę ci go wziąć na ręce. Trzeba dozować przyjemności moja droga. W pokoju długo nie mogłam się na niczym skupić.
Dobrze, że jeszcze nie było nauki. Nawet dziewczyny zauważyły, że jestem jakaś inna, ale nic im nie powiedziałam.
Przed kolacją zadzwoniłam do przyjaciółki.
– Czy po kolacji będziesz sama w pokoju?
– Mogę być. A co?
– Bo ja muszę z tobą poważnie porozmawiać.
– Dobrze, coś wymyślę. Po kolacji spotkałam się więc sam na sam z przyjaciółką i opowiedziałam jej całą historię z moim powrotem do gry.
Podczas rozmowy olśniło mnie, że moja nauczycielka, to jedna z pań, którą pod koniec zeszłego roku odwoziliśmy gdzieś, gdy wracaliśmy do domu na wakacje.
Wtedy wszystko mi się w głowie poukładało. Ona była na naszym wspaniałym występie i spodobała jej się nasza szkoła, moja gra na fortepianie, więc poprosiła o pracę w naszej szkole. Ale kim ta baba jest?
Nagle Alicja wyrwała mnie z zamyślenia.
– Skoro ona chce spełniać wszystkie twoje marzenia, to namów ją, żeby załatwiła ci spotkanie z Wojciechowskim.
– Jest jednak jeden zasadniczy problem.
– Jaki? Nie podoba ci się ta etiuda, którą musisz grać, czy co?
– Nie, nie o to chodzi. Ona jak zauważyłam lubi mi robić niespodzianki, więc o moich marzeniach dowiaduje się od innych osób a nie ode mnie.
– To żaden problem. Ja z nią porozmawiam. Gdzie ona urzęduje?
– W 05.
Wróciłam do pokoju uszczęśliwiona i znowu nic nie powiedziałam koleżankom. Odcięłam się od nich zakładając słuchawki na uszy i słuchając muzyki. Na kolejnej lekcji fortepianu też było błogo i przyjemnie i rzeczywiście mogłam wziąć szczeniaka na ręce.
Nauczycielka obiecała mi że następnym razem, podczas lekcji szczeniak będzie siedział na moich kolanach.
Przed lekcją poćwiczyłam solidnie, więc pani znów mnie pochwaliła.
Obawiam się tylko co będzie, jak nauczyciele zaczną zadawać i rok szkolny na dobre się rozkręci. Czy znajdę wtedy czas na ćwiczenia? I wreszcie, co zrobi nauczycielka jak opuszczę się w nauce? Na kolejnej lekcji znów rozmawiałyśmy o marzeniach. Nauczycielka była dziś w świetnym nastroju.
– Kochana, nareszcie poznałam twoje marzenie główne i teraz wiem jaki prezent ci sprawić na koniec mojej edukacji z tobą.
– A ile ta edukacja będzie trwać?
– Jeśli będziesz robić takie postępy jak teraz, to około czterech lat.
– Czterech lat? Ale ja nawet nie wiem, czy tyle zostane w Krakowie!
– Zostaniesz, zostaniesz. Czego się nie robi dla tak wspaniałego instrumentu jakim jest fortepian. Szczeniak chyba wyczuł moje napięcie, bo zaczął się niespokojnie wiercić na moich kolanach. Już mi się ta sielanka przestała podobać. No bo co będzie jeśli ja wcześniej zrezygnuję? Zabierze mi psa, którego zapewne wkrótce mi da, gdy trochę podrośnie? Jak odbierze sobie moje drobne przysługi dla mnie, żebym czuła się szczęśliwa? Ogarnęły mnie złe przeczucia. Wieczorem udałam się do przyjaciółki i nie zważałam, czy ktoś jeszcze jest w jej pokoju czy nie.
– Wiesz co ona powiedziała, że moje marzenie główne spełni dopiero na koniec mojej edukacji – zaczęłam bez żadnych wstępów. Mogłaś jej nie mówić, że to takie ważne. Ona i tak by spełniła, bo na razie chce mi gwiazdkę z nieba dać. Dzisiaj np. grałam ze szczeniakiem na kolanach.
– Widziałam tego twojego pieska. Rzeczywiście do ciebie pasuje. Taka kanapowa przytulanka.
– Ty nie czujesz grozy sytuacji? Co będzie jeśli ja nie zechcę już grać? Ona mnie wtedy zje z nogami! A podejrzewam, że nawet jeśli będę dobrze grać, to ona po czterech latach mnie nie wypuści.
– Ona jest dobrym psychologiem, więc i tak wyczuła, że to jest coś ważnego. Zresztą nie miej mi za złe złego załatwienia sprawy, bo ty też się nabrałaś na jej sielankę przyznaj szczerze.
– Masz rację Alicjo, przepraszam. I wiesz co jeszcze myślę?
– Co?
– Że muszę z tym jak najszybciej skończyć, bo inaczej może się to skończyć źle.
– A pies? Może poczekaj chociaż aż ci da tego psa. Zawsze możesz go gdzieś ukryć, albo poprosić tych Czwartków, czy jak im tam, żeby ci dali jakiegoś szczeniaka od Soni skoro są takie podobne. Z tego co mówisz Sonia często się szczeni, to na pewno coś wykombinujesz.
– Nie Alicjo. Ja wolę nie ryzykować. To był w ogóle zły pomysł, żeby wchodzić z nią w komitywę. Już od początku mi się ona nie podobała.
– Jak chcesz. Ja bym tam jeszcze poczekała. W końcu dla ciebie szkoła muzyczna i tak była przyjemnością, a przy okazji czerpałabyś z tego korzyści.
– Nie Ala, naprawdę, to nie jest dobry pomysł.
Wróciłam do swojego pokoju i tym razem opowiedziałam wszystko dziewczynom. One też uważały, że powinnam z tym skończyć. Po jutrze kolejna lekcja fortepianu. Przeprowadzę poważną rozmowę z panią Felicją Kłos i mam nadzieję będzie po wszystkim.
– Żeby cię tylko znowu nie zbałamuciła, tym szczeniakiem, albo jeszcze czymś innym, bo ty nie masz mocnego charakteru – powiedziała Emilka.
– Nie, Emilio. Ja już postanowiłam.
– W takim razie życzymy powodzenia – powiedziała Kasia i każda wróciła do swoich spraw.
Tylko ja zostałam rozdarta wewnętrznie i musiałam tak wytrzymać jeszcze dwa dni.

Przypisy:

1. Miśka i Sonia to wspaniałe rude suczki w typie pinczera. Są wielkości mniej więcej jorka czy jamnika i mają piękną, gęstą, gładziutką sierść.
2. Wtorkowie (w tym wypadku Czwartkowie, bo tak przekręciła przyjaciółka) to właściciele rudych suczek opisanych powyżej.

Categories
Sny

Budowanie i burzenie

Z teczki Oriola

Budowanie i burzenie

Pewnego dnia, przyszedł do nas jakiś nieznajomy i dał nam nieznany mi album Phila Collinsa, ale zabronił go używać aż do odwołania.
Odłożyłam płytę niedbale i włączyłam radio, ale nie leciało nic interesującego, więc zaczęłam myśleć o tajemniczej płycie. W końcu pomyślałam:
– Przecież nie wsadzę krążka do komputera, więc nikt mnie nie namierzy. Włożyłam płytę do wieży.
Były tam głównie piosenki z filmów, albo coś ze strony b. W sumie ciekawy krążek, ale żeby robić z tego taką tajemnicę? Już po chwili mężczyzna znów się u nas zjawił, ale o dziwo nie denerwował się, tylko po prostu zabrał nam płytę i powiedział, żebym była przygotowana.
– Ale na co? – zapytałam, ale on już ubierał buty i w ogóle mnie nie słuchał. Kiedy tylko tajemniczy człowiek zamknął za sobą drzwi, znalazłam się w jakiejś niedużej sali.
Oprócz mnie, byli tam jeszcze Kaśka, Radosław i Oriol.
– No, nareszcie. Tylko na ciebie czekamy – odezwała się Kasia.
Naszym zadaniem było przetestowanie trzech gier Oriola.
Oczywiście ja byłam zawsze najgorsza a Oriol zawsze wygrywał.
Ostatnia gra nie była przy komputerze, tylko przy jakiejś dziwnej tablicy. Dostawało się dwie kredy: jedną do budowania, drugą do burzenia.
Burzyło się oczywiście przeciwnikowi a budowało sobie. Ja w desperacji wielkiej mazałam tymi kredami jak szalona i oczywiście znowu przegrałam a Oriol się ze mnie śmiał. Na koniec jeszcze powiedział, że nasza szkoła wypadła najgorzej, bo nie wierzy, że tylko udawaliśmy, bo jak ktoś coś robi, to raczej z całych sił. I tak właśnie było. Ja grałam z całych sił, ale gówno to dawało. I tak byłam najgorsza. Katarzyna usłyszawszy to podsumowanie powiedziała:
– Czy to już wszystko? Bo jeśli tak to wychodzimy, a ty zapisz sobie w swojej rubryczce nasze wyniki i powodzenia życzę, w tworzeniu nowych zabawek.
Opuściliśmy salę, a ja już wyciągałam telefon, by zadzwonić do taty.
Muszę koniecznie wziąć namiary na tego człowieka od płyty.

Categories
Sny

Oprogramowanie użytkowe

To mój najciekawszy sen dotyczący dziennikarza Marcina Wojciechowskiego i najzabawniejszy w ogóle ze wszystkich snów. Do tej pory gdy go czytam mam uśmiech na ustach. Miłej lektury 🙂
W ramach przypisu dodam, iż tytułowe oprogramowanie użytkowe to jeden z przedmiotów na kierunku tyfloinformatyka.

Oprogramowanie użytkowe

Pan od matmy brał ślub w naszej szkole w sali gimnastycznej. Nie byłam w ogóle przygotowana na tę okoliczność, ale coś trzeba było na siebie włożyć, więc wybrałam najbardziej odświętną czarną, obcisłą sukienkę, która mimo wszystko nie nadawała się na bal, ale nie dało się nic już zrobić. Uroczystość rozpoczęła się o godz. 17:00.
Sala była wypełniona po brzegi. Chórek pani Martyny śpiewał ile sił w płucach, Darek niezmordowanie przygrywał im na skrzypcach i było dość uroczyście. Na uroczystości nie było księdza, co mnie bardzo zdziwiło, ale to przecież sprawa nauczyciela jak ma wyglądać jego ślub.
Nudziłam się na tej sali i chciałam wrócić do pokoju. W dodatku czułam jak bardzo mój strój nie pasuje do okoliczności. Wreszcie część oficjalna się skończyła i zaproszono nas na posiłek, który odbywał się na jadalni, na który składała się jakaś nędzna zupina i zwykły kotlet schabowy z ziemniakami i surówką. Gdy skończyłam ten zwykły posiłek i miałam zamiar rozejrzeć się za jakimiś tańcami podszedł do mnie pan od matmy i rzekł ostro:
– Jak ty się w ogóle ubrałaś! Nie uszanowałaś tak ważnej chwili jaka mnie spotkała. Wracaj więc do domu i przebywaj samotnie w swym pokoju, podczas gdy inni będą się świetnie bawić.
Czy świetnie, to się okaże – pomyślałam, bo jak na razie to wszystko na tej uroczystości jest takie zwykłe i nudne.
Nauczyciel chyba już odszedł nie poczekawszy na przeprosiny, więc wstałam od stołu, by zrealizować powzięty przed chwilą zamiar, gdy nagle znalazłam się na korytarzu swojego domu. W moim pokoju grało radio i nikogo poza mną nie było.
Tylko na dole słychać było głośne krzątanie babci, co dodało mi nieco otuchy.
Zaraz do niej zadzwonię i pogadamy jeszcze chwilę przed snem.
Poszukałam pilota, by zmienić stację, ale w końcu rozmyśliłam się i zaczęłam ścielić łóżko. Gdy wreszcie się położyłam pomyślałam chwilę o nudnym weselu pana od matematyki i zamknęłam oczy. Obudziłam się dopiero następnego dnia, ok. szóstej wieczór. Pogoda była piękna, więc wyszłam na balkon. Nie słyszałam z dołu krzątania babci, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Po chwili wróciłam do pokoju, bo wybiła szósta, by posłuchać audycji pana Marcina Wojciechowskiego.
Potem zadzwonię do Emilki i zapytam jak bardzo wynudziła się na tym nauczycielskim weselu. Z początku audycja przebiegała jak zwykle, ale nagle została ona brutalnie przerwana i jakaś para zadała na antenie pytanie, czy ktoś wie co to jest oprogramowanie użytkowe.
Naturalnie wiedziałam co to jest. W końcu chodziłam na to dwa razy w tygodniu po dwie godziny.
Chwyciłam za telefon, by im wyjaśnić cóż to jest oprogramowanie użytkowe, ale już ktoś mnie ubiegł i się tam dodzwonił.
Jakiś mężczyzna zaczął gadać głupoty i wymyślać jakieś niestworzone rzeczy, a para prowadzących śmiała się z niego. Ciekawe, czy nasz nauczyciel wytrzeźwiał już po tym weselu, bo jeśli słuchałby teraz radia na pewno podniosłoby mu się ciśnienie tak, że przez cały tydzień kawy pić by nie musiał. Myśląc tak zjadliwie o naszym nieszczęsnym nauczycielu od matematyki usłyszałam, że skrzypnęły drzwi od balkonu.
Trochę mnie to przestraszyło, ale zaraz pomyślałam, że to wiatr i zatopiłam się w rozmyślaniach.
– Dlaczego pozbawiłaś mnie audycji? – zapytał pan Marcin stojąc przede mną.
– Ja nic nie zrobiłam. Ja im mogę powiedzieć co to jest oprogramowanie użytkowe skoro tak ich ciekawość zżera i wszystko będzie jak dawniej.
– Ty jesteś po ich stronie. Promujesz oprogramowanie użytkowe i nie ma już miejsca dla muzyki!
– Jaki dziś mamy dzień?
– Poniedziałek.
– No właśnie, poniedziałek. A czy pan uważa, że promowaniem oprogramowania użytkowego jest jego przesypianie podczas gdy ono się odbywa? – zapadła cisza. Na antenie znów ktoś się biedził z pytaniem co to jest oprogramowanie użytkowe.
Nagle przez drzwi balkonowe wszedł jeszcze jeden mężczyzna i zapytał mnie bez ogródek co to jest oprogramowanie użytkowe i podał mi telefon, więc wyjaśniłam w słuchawkę co to jest i cała Polska dowiedziała się o tym.
Zapytałam mężczyznę, czy jest usatysfakcjonowany, a po chwili do pokoju weszła babcia i zaproponowała gorący posiłek. Mężczyźni zasiedli do stołu, a w radiu leciała jakaś ładna, nieznana mi piosenka.
Chciałam dołączyć do mężczyzn, ale w tym momencie zadzwonił do mnie telefon.
– Dlaczego uciekłaś z wesela? Pan Kazimierz szukał cię przez całe oprogramowanie użytkowe! – krzyczała Emilia, a ja na dźwięk słowa oprogramowanie użytkowe poczułam jak buzuje we mnie krew.
– To pan od matmy mnie wygonił z wesela, bo byłam niestosownie ubrana. Trzeba było do mnie zadzwonić, a nie panikę siać.
– Nie wiedziałam czy odbierzesz. Myśleliśmy, że coś ci się stało.
– Czy w twojej rodzinie na pewno wszyscy wiedzą co to jest oprogramowanie użytkowe? – zmieniłam temat.
– Nie wiem. Chyba nie. A co?
– To niezwłocznie ich poinformuj, bo nie wiem, czy słuchają radia zet.
– Czy ty się czegoś upiłaś na tym weselu?
– Nie. Chcę tylko, by społeczeństwo było dobrze poinformowane o naszych sprawach.

Przypisy:

Oprogramowanie użytkowe, to przedmiot szkolny, na który kiedyś chodziłam w technikum o profilu tyfloinformatycznym.

Categories
Sny

Jawna niesprawiedliwość

Ten sen dotyczy moich obaw dotyczących znalezienia pracy. Takich historyjek jak ta ustykał się już całkiem pokaźny folder, więc będzie Wam co przedstawiać.

Jawna niesprawiedliwość

Spacerowałam z mamą po podwórku. Już miałyśmy wracać do domu, kiedy przyszła do nas sąsiadka wraz ze swym psem i pytała mamę o pielęgnację jakiejś rośliny. Dawno już nie widziałam pupila pani Agaty, dlatego z przyjemnością zanurzyłam palce w jego gęste futro. Sąsiadka zabrała mamie kilka minut, po czym wróciłyśmy do domu. Włączyłam komputer, przejrzałam pocztę.
Podczas tej rutynowej czynności natrafiłam na jakąś dziwną wiadomość z linkiem w środku. Nie zważając na niebezpieczeństwo otworzyłam link. Pojawiła się jakaś hiszpańsko-języczna strona. Nie wiele myśląc spisałam link i wysłałam go Martynie z dołączoną treścią: „Spróbuj to przetłumaczyć, albo daj tej swoje przyjaciółeczce”. Po jakiejś pół godziny otrzymałam od koleżanki linka z dopiskiem: „raczej się nie ucieszysz.”
Strona tym razem była po polsku i widniało na niej jak byk, że w jakimś konkursie traktującym o dźwięku, Radosław wygrał główną nagrodę i dostanie pracę w jakimś wypasionym studiu (będzie zajmować się reklamami).
Jeśli rzeczywiście któryś z nauczycieli, prawdopodobnie pan Patryk, wysłał jakieś nasze prace z lekcji na konkurs, to przecież wszystkim wiadomo, że Radek jest w klasie najgorszy.
Jakim więc cudem otrzymał główną nagrodę oraz tak wspaniałą, dobrze płatną pracę? Długo rozmawiałam o tym z Martyną, bo musiałam z siebie wyrzucić całą złość. Następnego dnia mieliśmy niespodziewanych gości. Przyjechali rodzice Radosława. Radka z jakiegoś powodu nie zabrali z sobą. Przyjaciółka mamy groziła nam pozwem do sądu i wydzierała się na nas, jak możemy tak traktować jej syna. Mama nie znając całej historii wzięła mnie na stronę. W zaciszu łazienki wyjaśniłam jej wszystko, kończąc zdaniem:
– Przecież wiesz jaki jest Radek. I on niby miałby pracować przy reklamie? Skończyło się na cichym rozejmie, ale przyjaźń naszych mam naturalnie legła w gruzach.
Ferie dobiegły końca. W szkole wszystko toczyło się zwyczajnym trybem. Radosław nie okazywał mi żadnej niechęci, ani niczego w tym guście.
Mnie jednak nie dawał spokoju jego postępek z konkursem i miałam o to do niego żal. Postanowiłam nawet, że jeżeli on również zostanie na najbliższy weekend, tak jak ja, to poważnie z nim o tej sprawie porozmawiam. W piątek czekała nas niemiła niespodzianka, bo zaraz po obiedzie pani Agata, dyżurująca wychowawczyni, wezwała nas do świetlicy i kazała się przenosić do innych pokoi.
– A czy na prawdę jest to konieczne? – zapytałam błagalnie.
– No nie wiem, zaraz zobaczę. – Kobieta włączyła stojący w jej pobliżu komputer i coś tam klikała myszą. W końcu odezwała się w te słowa:
– No, może by się jakoś udało. Dziś wieczorem ma przyjechać pewna pani profesor, wraz ze swymi studentami. Mają oni wykonywać jakieś doświadczenia w naszej pracowni chemicznej. Jeśli zajęcia zostałyby odwołane, to bylibyście bezpieczni.
– No, to może kobiecie coś wypadnie, albo… – podjęłam z ożywieniem.
– Ale ona już raz była chora.
– Ale ja tak rzadko zostaję na weekendy i…
– No, zobaczymy, co z tego wyniknie – ucięła wychowawczyni i przestała się nami interesować.
Właśnie zastanawiałam się, czy nie udałoby się nakłonić miłej pani Agaty, by dała mi pokój wspólny z Martyną, to może weekend nie byłby taki stracony, kiedy do świetlicy wpadł Radek z wielkim hukiem.
Podszedł do ściany, wyrwał z niej jedną, ruszającą się już deskę i zaczął nią walić gdzie popadnie.
Musiało go coś nieźle wkurzyć, skoro tak czynił.
– Chłopie, co ty robisz?! – wychowawczyni oderwała się wreszcie od komputera.
Wtedy mój kolega wymruczał jakiś wulgaryzm i bez przeprosin opuścił pomieszczenie a pani Agata westchnęła cięszko.
Lepiej niech Radosław nie psuje nastroju wychowawczyni, bo chcę coś od niej wyprosić – pomyślałam. Już ja sobie z tym Radkiem porozmawiam, niech go tylko dopadnę. – Pani Agata klikała nadal zawzięcie.
Nagle powiedziała:
– O, chyba mamy jakieś dobre wieści. Zajęcia chemiczki wiszą na włosku, bo tylko dwoje studentów z trzydziestu zadeklarowało się brać udział w weekendowych zajęciach.
– To świetnie! W takim razie idę do siebie. Wybiegłam ze świetlicy i popędziłam jak wiatr na górę.
Weekend uratowany! Hip hip, hurra! Już mam otworzyć drzwi mego pokoju, kiedy słyszę nad sobą niski, kobiecy głos.
– Dzień dobry, gdzie mogę dowiedzieć się o moim zakwaterowaniu? – Na te słowa ręce mi opadły.
Trzeba będzie zgłosić włodarzom przybycie chemiczki.
– Już, zaraz przekażę odpowiednim osobom, że pani czeka na kwaterunek. Zeszłam na dół. Pani Agaty w świetlicy już nie było.
Byłam więc zmuszona zajrzeć do pokoju włodarzy. Na szczęście ją tam zastałam. Nie powiedziałam jej o profesorce dopóki nie oddaliłyśmy się na bezpieczną odległość od uszu pozostałych wychowawców, bo obawiałam się, że tamci okażą się bardziej radykalni i bezwzględni wobec nas.
– Pani Agato, pani profesor od chemii jest już na terenie internatu i czeka na zakwaterowanie.
– Dobrze. Gdzie ona jest?
– Na górze, przy drzwiach mojej sypialni.
Chemiczka czekała cierpliwie. Pani Agata dała jej pokój naprzeciw mojego, a dwóm studentom gdzieś na piętrze chłopaków.
– Nie mogłam już dłużej zwlekać – tłumaczyła się pani Agacie pani profesor. – Bo ciągle coś. A to moja choroba, albo brak pracowni, a teraz ci studenci.
Może jeśli przeprowadzę te zajęcia, to wreszcie nauczą się oni, że czyjś czas również należy szanować. – Nie słuchałam już dalszej tyrady chemiczki.
Otworzyłam swój pokój i z westchnieniem ulgi opadłam na łóżko.
Ktoś zapukał do drzwi.
Miałam nadzieję, że to Martyna, ale jak się okazało był to Radosław.
– O, dobrze, że cię widzę, bo muszę z tobą poważnie porozmawiać. – Kolega usiadł na mym łóżku i czekał na to, co mam mu do powiedzenia.
Zaczęłam od niewinnego pytania:
– Ty wygrałeś ten konkurs o pracę przy reklamie?
– A tak – odpowiedział z dumą Radek.
– Wygrałeś go? – zapytałam ponownie z nutką irytacji.
– Tak, wygrałem ten konkurs. Za miesiąc zaczynam pracę zdalną a zaraz po egzaminach, ruszam na pełny etat.
– Radek, wiesz dobrze… – nie wiedziałam co powiedzieć, jak dalej pociągnąć, ale miałam też świadomość, że nie mogę tego tak zostawić.
Wiesz jaką ogromną trudność sprawia ci praca na pro toolsie i nie tylko.
– Nie zawsze wygrywają najlepsi – przerwał mi Radosław.
Dostałem tę robotę i nie mam zamiaru z niej zrezygnować. Mam zadzwonić do Carlosa, by ci udowodnić, że tam będzie moje miejsce? – Poczułam się całkiem bezradna.
Chciałam kolegę powstrzymać, ale ten już wyciągał Iphone’a i szukał potrzebnego kontaktu.
– On nie jest baskiem – mruczał Radosław. – On ma porządne studio, porządny sprzęt i porządną załogę w nim.
– Halo? – I zaczął rozmawiać z tym Carlosem. Co ja mam teraz zrobić? Po kilku minutach Radek, wciąż rozmawiając, opuścił moją sypialnię. Nie miałam ochoty ruszać się z tapczana, więc zadzwoniłam do Martyny, by ta do mnie przyszła, ale ona nie odebrała. No, kurwa, nikt mnie w tej szkole nie rozumie. Z korytarza dało się słyszeć trajkotanie chemiczki.
Wybrałam numer do pana Patryka. Miałam bowiem zamiar dowiedzieć się, co też ten nasz mądry nauczyciel wymyślił z tym konkursem.
Chciałam też go zapytać, czy ma aby świadomość jak się ta historia potoczyła dalej.
Sama nie miałam już pomysłów jak przeciwstawiać się tej jawnej niesprawiedliwości.

Categories
Sny

Godzina B (z dedykacją dla Patesa)

Oto sen o pogodzie z dedykacją dla Patesa

Godzina B

Udało mi się załatwić dodatkowe, prywatne praktyki, które miały się odbyć w czasie najbliższych ferii.

Pierwszy dzień praktyk.

Mam szampański nastrój, bo wiem co mnie czeka, wracam na stare śmieci. Na miejscu zastaję pana Wojtka i jakiegoś obcego mężczyznę, którzy rozprawiają zawzięcie o jakimś projekcie. Przysłuchuję się im z zaciekawieniem.
Wreszcie pan Wojciech mnie zauważa i zaprasza na stare miejsce obok siebie. Panowie włączają mnie do rozmowy.
Potem jeszcze coś dogrywają do tego projektu a ja cały czas na posterunku. Co jakiś czas przychodzi do mnie mały, puchaty piesek i kiedy nie jestem zajęta biorę go nawet na kolana, albo głaszczę przelotnie. Późnym popołudniem, już prawie pod koniec mego pobytu w studiu, przychodzi jakaś pani z koszem szczeniaków. Pan Wojtek mówi, że to małe tej suczki, którą widywałam w ciągu dnia. Szczeniąt jest aż osiem: siedem suczek i jeden piesek.
– To dobrze, że przyniosłaś małe tutaj. Nie będą nam one zbytnio przeszkadzać, a przynajmniej nasi klienci będą je widywać i może który się skusi na jednego – powiedział pan Wojtek.
– A czy ja mogę być pierwszą chętną? – pytam nieśmiało.
– Jasne – odpowiadają realizator i kobieta zgodnym chórem.
– Chciałabym sukę – mówię.
– To nawet lepiej – mówi pan Wojtek i podsuwa mi kosz z małymi, wyjmując z niego jedynego samca, żeby mi się nie pomyliło. I którego tu wybrać? Wszystkie leżą zgodnie w ciasnej kupce, wszystkie do siebie podobne. W końcu wybieram najtłustrzego i najpuszystszego szczeniaka.
Wyciągam go z kosza, a kobieta zakłada mu czerwoną obrożę, by go odróżnić od innych piesków.
– Jest najładniejsza z całego miotu. Masz nosa dziewczyno – mówi pan Wojtek. – Na razie nie możesz wziąć jeszcze psa, bo jest trochę za mały, dlatego go oznaczamy – mówi kobieta i wkłada małego z powrotem do kosza a ten błyskawicznie znajduje się przy reszcie.
Jest mi trochę przykro z tego powodu, bo akurat mam ferie i mogłabym go zacząć wychowywać, ale ufam właścicielom, że dadzą mi go w swoim czasie i nie zapomną o mnie.

Drugi dzień praktyk

Zjawiam się w studiu dość wcześnie. Na razie nic się nie dzieje. Pan Wojciech miksuje coś niedbale, a pan Marek jak zwykle kręci się po studiu, robi herbatę, kawę. Biorę dorosłą sukę na kolana, bo ta zjawia się przy mnie i przyglądam się jej uważnie. W końcu to jej potomka przyjdzie mi trzymać w domu. Suka bardzo przypomina mi jamniczkę długowłosą, którą widziałam kiedyś na długim spacerze po Krakowie z wychowawczynią. Już miałam zapytać, czy psinka jest rasowa, kiedy ktoś niecierpliwie zapukał do studia.
Otwiera pan Marek i wpuszcza kobietę po pięćdziesiątce o niskim głosie.
– Czy możemy już zacząć nagranie? Mamy tyle do zrobienia – kobieta rzuca torebkę w kąt, rozgląda się po pomieszczeniu.
– A to kto? – pyta podchodząc do mnie.
– To nasza praktykantka. Chce się czegoś od nas nauczyć. Sama też coś doradzi. Spokojnie, pani Amalio, nie zakłóci nam ona pracy.
– W porządku. W takim razie proszę zacząć się przygotowywać, a ja w tym czasie wezmę oddech.
Czułam, że kobiecie jakoś nie daje spokoju moja obecność. Do studia, w trakcie mych oficjalnych praktyk przychodziły różne osoby, ale nigdy nikomu nie zawadzałam. Nagle kobieta zbliżyła się do mnie bardzo i zapytała:
– Czy mogłabyś koleżanko, pożyczyć mi swoich butów na czas nagrania? –
Miałam akurat na sobie znienawidzone letnie półbuty, kupione jakiś czas temu od pani z ratlerkiem.
– Oj, obawiam się droga pani, że będzie to niemożliwe. Mam bardzo małą stopę i zaopatruję się w obuwie w sklepach dla dzieci.
– Karolino, nasza klientka jest tancerką i ma zgrabne nóżki – zauważył pan Marek z wyrzutem.
– Ileż ta baba im płaci, że tak się za nią ujmują – pomyślałam i zdjęłam z nóg znienawidzone obuwie. Kobieta wyrwała mi je łapczywie, jakbym miała zaraz zmiienić zdanie i jej nie pożyczyć tych butów. Oddała mi swoje.
Były może ciut za duże, ale niezwykle wygodne i przyznam, spodobały mi się. Pomyślałam więc, że skoro ona tak pragnie tych moich staroci, to możemy się przecież zamienić na zawsze. Na razie jednak nie zaproponowałam jej tego, bo przyznam szczerze, czułam jakiś respekt przed tą dziwną damą. Wreszcie studio było przygotowane do nagrania popisów Amalii.
Puszczono jakąś dziwną, wschodnią muzykę, łudząco podobną do muzyki z planszy w rythm Rage i kobieta zaczęła stepować a potem dodała jeszcze zawodzący śpiew, który pasował do owej wschodniej melodii. Kiedy utwór się skończył, kobieta opadła na najbliższe krzesło i z lekka posapywała.
– Czy nagranie się udało? – spytała słabym głosem i otarła pot z czoła.
– Powinno być dobrze – powiedział pan Marek i puścił je.
Obawiałam się, że kobieta zacznie wybrzydzać i będą nagrywać jej dziki taniec po sto razy, ale na szczęście Amalia poprzestała na tym pierwszym.
– Czy mogę pożyczyć twoje buty do końca nagrań? – zapytała kobieta. – To ona tu będzie przychodzić codziennie? – pomyślałam. Wcale mi się ten obrót sprawy nie podobał, bo przy niej realizatorzy byli niezwykle spięci i każdy przy tej pani czuł się jak na tykającej bombie zegarowej.
– Tak proszę pani. Możemy się nawet wymienić, bo przyznam szczerze, iż nie darzę sympatią mojego obuwia. Mogę nawet wskazać pani sklep, gdzie było ono zakupione.
– Dobrze, w takim razie nie muszę tu przychodzić codziennie, skoro nie jestem uzależniona od pana praktykantki. Mam jeszcze coś do załatwienia w tych stronach. Dam więc wcześniej znać kiedy znów się tu zjawię – powiedziała tancerka zwracając się do pana Kawki. Chyba to będzie po jutrze, albo w piątek.
– Uff. Chociaż jeden dzień spokoju od tego babsztyla – pomyślałam a realizatorzy pewnie mieli podobne odczucia.
Wreszcie kobieta opuściła studio (w moich butach). To jedyna korzyść z jej wizyty dla mnie, a dla realizatorów będzie nią suma, którą ona ich zaszczyci po zakończeniu sesji nagraniowej.
Przeszło mi też przez myśl, że Amalia może zechcieć wziąć jednego ze szczeniaków i może mieć takiego samego nosa jak ja a realizatorzy nie odmówią tej „damie” nawet zajętego już psa. No na prawdę, nie mogłam gorzej trafić.

Trzeci dzień praktyk.

Tata wchodzi do mojego pokoju, otwiera drzwi balkonowe i wślizguje mi się do łóżka.
– Wyziębisz tu! – protestuję nawet nie otwierając oczu, bo chce mi się potwornie spać. Po wczorajszych przygodach potrzebowałabym chyba nocy i z połowy dnia, by czuć się wypoczęta.
Otworzywszy jedno oko wciskam przycisk na zegarku mówiącym i słyszę: jedenasta zero zero. O boże! Praktyki zaczynam od dwunastej. I co teraz?
Zrywam się z łóżka nie zważając na tatę i biegnę do łazienki.
Zaczynam się ubierać, ale gdy słyszę, że tata opuszcza moje pielesze, wracam do swego pokoju, by je pościelić.
Włączam radio w nadziei, że poinformują mnie, iż jest godzina ósma.
Minęła właśnie, w radiu zet: Godzina B.
– Co? – upuszczam prześcieradło i łapię za pilota.
Zmieniam stację na rmf Maxx. Uff. Słyszę głos Irka Jakubka, który prowadzi poranne „Wstawaj, nie udawaj”. Tak nielubiana dotąd audycja z powodu drętwych żarcików prowadzącego, teraz była balsamem na moje skołatane nerwy.
Dokończyłam ścielenie łóżka i zaczęłam się na powrót ubierać. Nie dawała mi jednak spokoju ta godzina B w radiu zet. To przecież porządna, szanująca się stacja, która nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek wygłupy.
Zaczęłam sobie wszystko analizować. Przyjemne, bynajmniej nie mroźne powietrze dochodzące zza drzwi balkonowych oraz śpiew ptaków, które o tej porze roku raczej nie powinny mieć miejsca;
– dziwne zachowanie mego zegarka mówiącego i jeszcze to radio.
Podeszłam do biurka, by sprawdzić godzinę na Iphon’ie.
Drżącymi rękami ujęłam telefon, przyłożyłam palec by go odblokować i usłyszałam jak voice over, głosem Zosi mówi:…

EltenLink